Rozdział 62 (Joaquín & Kamil)


Chłopak siedział w redakcji, obserwując przez okno ludzi spacerujących chodnikami. Nadeszło przyjemnie ciepłe lato, niektórzy mieszkańcy wybierali się na wakacje. Joaquín zajmował się kolejnym felietonem. Alison leciała ze swoją dziewczyną do Paryża, więc od jakiegoś czasu wywieszała wokół siebie pocztówki i zdjęcia ze stolicy, trenując francuski akcent. Joaquín śmiał się czasem, słysząc to. Nie znosił tego języka, wolał hiszpański, dlatego się go uczył. Nawet Kamil powiedział kiedyś, że nienawidzi francuskiego, bo strzępi sobie na nim język, co mogło dziwić, bo jego matka jest Francuzką. Mimo tego przekazał Joaquínowi podręczne rozmówki, by ten mógł je pożyczyć dziewczynie.

Alison skończyła korektę jego felietonu i oddała go pani Whelan. Wróciła do biura po swoje rzeczy. 

– Podziękuj narzeczonemu za te rozmówki – powiedziała, stając przy nim. – Wiesz co? Powinniśmy się kiedyś spotkać. Ty, Kamil, Lisa i ja, co ty na to? Podwójna randka? 

– Co proponujesz? 

– Paintball. Ja i Lisa was załatwimy. 

– Chyba śnisz! – zawołał chłopak, wymachując jej długopisem przed nosem. – Nie wytrwacie z nami pięciu minut. 

Alison skinęła głową. 

– Wyzwanie przyjęte. Rozwalimy was, zobaczysz. 

– Najpierw wróć z urlopu! – krzyknął za nią chłopak, śmiejąc się. 

Jeszcze przez moment wpatrywał się w Alison pędzącą przez miasto na swoim rowerze, po czym dopił herbatę i wrócił przed biurko. 

Prawda była taka, że sam niczego wielkiego nie planował. Poza tym, że musiał się uczyć – egzamin zbliżał się wielkimi krokami – i pracować jednocześnie, podróż w dalekie strony była dla niego prawdziwą udręką, nawet jeśli bardzo lubił poznawać inne miejsca. Nie miał pojęcia, jak to pogodzić i jednocześnie nie spać podczas przemieszczania się. Widocznie nie był do tego stworzony. 

– Joaquín, możesz mi jeszcze pomóc z tymi papierami, zanim wyjdziesz? – spytała pani Whelan, wchodząc do jego biura w garścią dokumentów w dłoni. Chłopak skinął głową, siadając razem z nią przy biurku. Posegregowali wszystkie papiery wspólnie. 

Joaquín umył wszystkie swoje kubki i schował je do szafki, po czym wziął swoją torbę i pomachał szefowej, wychodząc z redakcji. Wciąż zastanawiał się, jak to możliwe, że miał z nią tak przyjazne stosunki. Doszedł do wniosku, że pani Whelan traktowała wszystkich swoich pracowników jak własne dzieci. Miała ku temu powód, była najstarszą wśród nich osobą, nie licząc oczywiście jej męża. 

Jadąc przez miasto na hulajnodze, chłopak przyglądał się letnim wystawom i ozdobom znajdującym się w oknach sklepów. Ludzie siedzieli w przydrożnych ogródkach piwnych, wiele restauracji było wypełnionych po brzegi, dzieciaki biegały z lodami w dłoniach. 

Joaquín wszedł do kamienicy, kładąc swoją torbę na szafce, a hulajnogę przy schodach. Raf nie biegał po domu, lecz znajdował się z tyłu budynku, w swoim kojcu. Z czasem Kamil zdecydował, że może z tego zabezpieczenia zrezygnować, ponieważ budynek i tak był otoczony ścianami ze wszystkich stron, a Raf raczej nie uciekał.

Joaquín wyszedł do psa, siadając na schodach razem z nim. Lubił się bawić z tym gigantem. Jako owczarek niemiecki, Raf był już niesamowitym kolosem, który mógłby go powalić jednym pchnięciem, co czasem też robił, gdy wtulał się w niego całym swoim pyskiem. Joaquín był wtedy cały w sierści. Jednak to mu nie przeszkadzało, bo do Rafa chciałby się przytulić prawie każdy, a pies był miły nie tylko dla swoich domowników i ich rodziny, chociaż potrafił przerazić obcych głośnymi warknięciami. Chłopak wszedł z powrotem do mieszkania, kierując się do kuchni. Na stole stała lemoniada przygotowana przez niego rano, która okazała się doskonałym pomysłem na letnie dni. 

– O, jesteś już! – zagaił Brus, wchodząc do pomieszczenia z koszykiem truskawek w dłoni. – Udało mi się je zdobyć na rynku, podobno najlepsza odmiana. 

– Super! Będą idealne do koktajlu! 

– Przynajmniej wykorzystamy mleko od krów ciotki – uśmiechnął się stary Danilecki, klepiąc chłopaka po ramieniu. Joaquín skinął głową. 

– Ja i Stefan jedziemy na ryby. Chcecie się z nami wybrać? 

Joaquín pokręcił głową z dezaprobatą. Nie, to zdecydowanie nie był sport dla niego. Brakowało mu cierpliwości do siedzenia z wędką w dłoni kilka godzin, w oczekiwaniu na cud. 

W korytarzu rozległ się dźwięk zamykanych drzwi. Kamil wyszedł z zaplecza, wieszając klucze od sklepu na haczyku przy szafie. Wszedł do kuchni i natknął się na pozostałych. Widząc Brusa, opuścił dłonie w geście rezygnacji. 

– W coś ty się ubrał, dziadku? Nie mów mi tylko, że znowu jedziesz na ryby. Jojo błagam, powiedz, że przynajmniej ty nie jedziesz… 

– Zupełnie was nie rozumiem – odparł Brus z rozżaleniem. – Przecież to jest fascynujące.

– Jestem cierpliwy, ale nie aż tak. Weźmiecie Rafa ze sobą? 

– Oczywiście. On przynajmniej dzieli z nami pasję. 

– Jak już coś złowicie, inaczej na niego nie licz – odparł z ironią Kamil, sięgając po truskawki.

Brus pokręcił głową z uśmiechem i wziął swój kapelusz, do którego przypięte były haczyki na przynęty. Gdy wyszedł z kuchni, w korytarzu rozległ się dźwięk dzwonka. Wujek Stefan zaparkował na chodniku i machał do Brusa, by ten zabrał sprzęt i wyszedł do niego. Mężczyzna pożegnał chłopców i wyszedł z mieszkania, zamykając za sobą drzwi. Joaquín i Kamil wyjrzeli przez okno, widząc jak Brus i Stefan pakują wszystko do bagażnika. Usadzili Rafa na tylnym siedzeniu. Zdaje się, że pies był bardzo zadowolony z możliwości wyjazdu. W końcu samochód włączył się do ruchu i zniknął wśród innych. 

Joaquín usiadł przy stole i przez chwilę wpatrywał się w stół. Rok temu w tym czasie znów uciekałby przed tym, co go ściga. Nareszcie czuł się bezpieczny i wcale nie brakowało mu żadnych pościgów. Z drugiej strony jednak, musiał zrobić coś, by wyrwać się z domu na swój sposób. 

– Coś ci chodzi po głowie – zauważył Kamil, pochylając się nad nim. 

Joaquín spojrzał na niego i skinął głową z uśmiechem. Kruczowłosy odwzajemnił ten ostatni gest. Nie musieli nic mówić, by wiedzieć, dokąd się wybrać. 

Jakiś czas później wyskoczyli z kamienicy, wsiadając na motocykl. 


Pola lśniły w słońcu, złocisty kolor otaczał okolicę. Wśród kłosów znajdowały się pojedyncze kwiaty, które ozdabiały innymi barwami tę jedną, szlachetną. Joaquín obserwował wszystko zza szybki kasku, mocno trzymając się Kamila. Jechali polną drogą, na której niedawno pojawił się asfalt. Wkrótce wyjechali z miasta. Wśród starych chatek i gospodarstw nie było widać prawie nikogo, po drodze chłopcy widzieli tylko kilka osób spacerujących ścieżką. Kamil zwolnił nieco, by w końcu prowadzić motocykl. Wiatr rozwiał mu włosy, które od czasu tamtej zmiany wracały do swojej pierwotnej postaci. 

Usiedli pod jedynym drzewem w okolicy, które rosło samotnie na wielkim polu. Następne znajdowały się kilkadziesiąt metrów dalej, łącznie z kilkoma domami i gospodarstwami. Joaquín oparł się o drzewo, wpatrując się w krajobraz przed sobą. Właśnie takie okolice przypominały mu dom. 

– Nigdy nie sądziłem, że będziemy tak razem siedzieć. 

Odwrócił głowę w stronę Kamila, który od jakiegoś czasu wpatrywał się w źdźbła zbóż. Ciepły letni wiatr poruszył gałęziami drzewa. Siedzieli przez moment w milczeniu, wsłuchując się w dźwięki dochodzące z pól.

– Nie brakuje ci czasem tego, co się działo? – spytał w końcu kruczowłosy. 

Joaquín pokręcił głową. Jak miał odpowiedzieć na to pytanie? Czy kochał uciekać, kryć się przed tym, co na niego czyhało? Czy lubił swoje koszmary i ludzi, których spotykał? Nie znosił tego. Mimo wszystkiego, co przeżył, teraz jego głowę wypełniała większość dobrych wspomnień. Nie zapomniał o swojej przeszłości, ale nie chciał też jej roztrząsać. To nie miało większego sensu. Prowadził teraz inne, lepsze życie. 

– Wtedy nienawidziłem ludzi. I... nie znałem ciebie.

Kamil uśmiechnął się w odpowiedzi. Teraz było dobrze.

* * * 

Letnie wieczory były uwielbiane przez mieszkańców Auditum, którzy spacerowali razem po Głównym Rynku lub siedzieli w restauracjach razem z przyjaciółmi i rodzinami. Wokół błyszczały światła neonów i lamp, grała muzyka, a jednak w niektórych okolicach było tak cicho i spokojnie, że można by przypuszczać, iż wszyscy śpią. Ciepły wiatr wciąż poruszał gałęziami drzew i krzewów, gdy Kamil i Joaquín wracali do domu. Zostawili motocykl pod kamienicą, by podążyć za pozostałymi przechodniami. Znaleźli się w parku, gdzie jeszcze odbywały się rowerowe wycieczki lub spacery. 

Kamil spojrzał na Joaquína, który przyglądał się papierowym latarenkom wypuszczanym w powietrze. Całe niebo pokryło się świecącymi punktami, które wkrótce zaczęły znikać wśród lśniących gwiazd. 


Kiedyś kruczowłosy za wiele myślał. Teraz jego myśli zajmowały tylko te sprawy, które faktycznie były godne uwagi, którym nie brakowało realności. Nie potrzebował ludzi istniejących tylko w jego wspomnieniach. Mogłoby się wydawać, że miał problem z przebaczeniem im, sam również tak myślał. Jednak musiał się uwolnić, musiał uwolnić ich. I kiedy to zrobił, ciężar na jego barkach stał się lżejszy, po czym całkowicie zniknął. 

Wrócili do domu późnym wieczorem. Joaquín usiadł w pokoju ze swoim notatnikiem, zapisując w nim kolejne zdania opowieści, która powstawała już od jakiegoś czasu. 

Czasem Kamilowi wydawało się, że ta historia należała do Naznaczonych. Widocznie nic w książkach nie brało się bez przyczyny. Co prawda żaden z nich nie wiedział jeszcze, czy to opowiadanie stanie się czymś więcej niż tylko notatkami do szuflady. Nikt jednak nie skreślał tego pomysłu, nawet jeśli na razie był on jedynie marzeniem. 

Kamil poszedł się umyć, po czym usiadł na łóżku w swoim pokoju i wziął do ręki album ze zdjęciami. Ostatnio dołączyło do niego kilka nowym fotografii. Kruczowłosy przewracał strony, przyglądając się postaciom. Na wielu zdjęciach znajdowali się on, dziadek, ciocia Mary i wujek Stefan oraz przyjaciele rodziny. To oni byli najbliższymi osobami, które towarzyszyły Kamilowi w życiu. Nawet jeśli przez chwilę znajdował się na złej drodze, oni wciąż go akceptowali i dawali mu do zrozumienia, że nadal go kochają. 

Kamil przewrócił kolejne strony albumu i znalazł pierwsze zdjęcia z przyjaciółmi, do których dołączył ktoś, kto powiedział, że zaakceptuje go, gdy ten zmieni się na lepsze – nie dla innych, lecz dla samego siebie. Joaquín – on coraz bardziej przyzwyczajał się do towarzystwa pozostałych osób. Potrafił dogadać się z Maksem, który był jedną z najbardziej tolerancyjnych osób, z Eliaszem, od zawsze poznającym ludzi dzięki swojemu sercu, Oliverem, psychologiem potrafiącym rozwiązać niemal wszystkie problemy za pomocą prostej analizy. Gdy do tego grona dołączyła również roześmiana Eileen, obraz tej wyjątkowej rodziny stał się dla Kamila kompletny. 

Kruczowłosy odwrócił głowę, słysząc ciche pukanie. Do pokoju zajrzał Joaquín. Przed chwilą wyszedł spod prysznica, ponieważ z jego włosów wciąż skapywała woda, lądując na ręczniku, który zawiesił sobie na szyi. Zamknął za sobą drzwi, po czym usiadł na łóżku obok Kamila. 

– Powrót do przeszłości, co? – zagaił, zerkając na zdjęcia. Zmrużył oczy, znowu nie zabrał okularów z łazienki. Kamil uśmiechnął się do niego. 

– Tej dobrej przeszłości. 

Joaquín wziął w dłonie album, przyglądając się zdjęciom. Przerzucał je, po kolei obserwując każdą z fotografii. W końcu zatrzymał się na tych, które on i Kamil zrobili tuż po jego powrocie ze stolicy. Zaśmiał się, widząc głupie miny, jakie wtedy robili w stronę obiektywu. Było nawet jedno zdjęcie, które Brus wykonał w dniu przyjazdu Joaquína ze stolicy z claddaghami.

– Dobra przeszłość ze mną. Kiedyś nie sądziłem, że to będzie możliwe. 

– Nawet nie wiesz, jak bardzo – odparł Kamil, opierając dłonie o łóżko. – Tak bardzo, że sam nie potrafię tego zrozumieć. 

Gdy to powiedział, zauważył w oczach Joaquína błysk. Widział go zawsze, gdy chłopak się nad czymś zastanawiał. 

Te słowa... Stały się pewną bramą. 

Joaquín odwrócił się w stronę Kamila, wpatrując się w niego lekko nieobecnym wzrokiem.

– Kocham cię, Lili*.

Kamil się zarumienił, słysząc to zdrobnienie. Jego mimika mogłaby teraz wyrażać zażenowanie, ale Joaquín znał go na tyle dobrze, by wiedzieć, że nie o to uczucie chodziło. W niemal granatowych oczach kruczowłosego kryło się to, co chłopak pokochał, gdy tylko je zobaczył – wzburzone morze marzeń i pragnień. A wśród nich znajdowało się... jego własne odbicie.

Kamil wyciągnął dłonie, obejmując twarz Joaquína.  

– Powiesz to... Jeszcze raz? – spytał cicho. 

Joaquín nie spuszczał z niego wzroku.

– Jeszcze raz... I jeszcze raz – szepnął, przysuwając się do niego. – Tyle razy, ile zechcesz.

Kruczowłosy uśmiechnął się, całując go powoli.


Joaquín objął Kamila za szyję, skupiając się tylko na nim; będąc coraz bliżej tak, że wkrótce nawet ubrania przestały ich dzielić. Płynąca w żyłach chłopaka krew chciała się znaleźć w każdym fragmencie jego ciała, a on marzył, by znów poczuć ten znajomy ogień uczuć, mimo tego, że mógł od niego spłonąć.

Jeszcze raz. 


*

Kiedyś wątpili, że to się wydarzy. Nikt nie myślał, że będą w stanie kochać. Nieszczęśliwi od samego początku, przywiązani do swojej przeszłości ciężkim, żelaznym łańcuchem, mieli zamknięte serca. Musieli się jednak zbuntować. 

Byli czymś więcej niż tylko ciałem. Byli ludźmi, żywymi istotami z duszą, która złączyła ich jakiś czas temu...

Aż stali się jednością.


________________________________________________
* Kto zabroni mu wymyślać własne zdrobnienia imienia Kamila? Na pewno nie ja ;)