Rozdział 100 (Przyjaciele, cz.2)

HIGH HOPES

Kilka dni później

Oliver i Eliasz stali na peronie dworca w Baile Átha Cliath, czekając na pociąg, który miał zawieźć Evansa do Béal Feirste. Ludzie zgromadzili się wokół, widząc nadjeżdżającą maszynę.

– Zabrałeś wszystko? W końcu nie będzie cię przez ponad miesiąc.

Eliasz skinął głową, odpowiadając tym samym na pytanie Olivera.

– Przyjadę do ciebie na weekend – powiedział Acris, trzymając dłonie w kieszeniach spodni.

– Przecież pracujesz – odezwał się Eliasz, odwracając się w jego stronę.

– Nie. Weekendy poświęcam tobie, Eli.

– Och?

– "Och?" To jedyne, co masz do powiedzenia? – żachnął się Oliver, poprawiając okulary. – A może by tak: "Świetnie, chłopak do mnie przyjeżdża, nie widzieliśmy się tak długo, mam mu wiele do powiedzenia"?

Eliasz roześmiał się, kręcąc głową z niedowierzaniem.



Nie sądził, że wszystko skończy się w ten sposób. W swojej głowie widział do niedawna, jak odjeżdża sam – nieszczęśliwy w swojej samotności, ale szczęśliwy dzięki szczęściu innych. Okazało się, że takie szczęście można dzielić, szczególnie z osobą, którą się kocha. Nie był już zależny od dawania radości inny, a nawet jeśli, to ta zaczęła do niego wracać i to z podwojoną siłą.

Musiał mieć wielkie nadzieje, że będzie tym jedynym, przeczucie, że będzie wybrańcem. I wreszcie się nim stał, na swój własny sposób.

Maszynista wyszedł z pociągu, machając dłonią na ludzi. Wszyscy zaczęli zajmować siedzenia, kładąc walizki na wyznaczonych do tego miejscach.

Eliasz spojrzał na Olivera z uśmiechem.

– No to... Do zobaczenia niedługo?

Acris przytulił go do siebie. Chłopak objął go.


Chwilę później usiadł przy oknie, otwierając je. Oliver stał naprzeciwko niego z uśmiechem na ustach. Jakkolwiek Eliasz by na to nie patrzył, nie widział na jego twarzy niczego innego, jak tylko radości.

Pociąg ruszył naprzód. Evans pomachał do psychologa, żegnając się z nim. Acris jeszcze przez moment szedł za wolno jadącym pociągiem, nie tracąc chłopaka z oczu. W końcu maszyna zniknęła za zakrętem.

Mężczyzna stał na peronie, wpatrując się w idących na dworzec ludzi.

Nareszcie miał poczucie, że wszystko jest dobrze.

***

W innej części miasta odbywała się obrona pracy inżynierskiej informatyka. Aby ją zaliczyć, należało napisać specjalną aplikację lub sklecić jakiś system, przynajmniej tyle Eileen zrozumiała z wypowiedzi Maksa.

Siedziała pod salą ze zniecierpliwieniem. Zakładała nogę na nogę, co jakiś czas nerwowo tupiąc stopami o posadzkę. Miała szczęście, ponieważ nikomu nie mogło to przeszkadzać – siedziała na korytarzu sama, czasem tylko widziała przechadzających się do pomieszczenia socjalnego wykładowców.

W końcu drzwi otworzyły się, a z sali wyszedł Maks. Łatwo było go poznać, ponieważ nie stanął przed komisją w garniturze, a w czarnej bluzie i białej koszuli. Niósł w dłoniach własnego laptopa, a szyję miał obwieszoną kablami.

Eileen poderwała się z krzesła.




– Czekam tutaj ponad godzinę...

Chłopak uniósł wzrok, wpatrując się w nią z miną pokerzysty. Po chwili roześmiał się.

– Nie chcieli mnie wypuścić – powiedział, niewinnie rozkładając dłonie. – Obrona na pięć.

Dziewczyna podskoczyła z radości, rzucając mu się na szyję.

– Gratulacje!

– Leen, uważaj na kable!

Eileen odsunęła się od niego speszona. Maks spojrzał na nią z uśmiechem, składając kable, by włożyć je do specjalnej torby. Odwrócił się w stronę dwojej narzeczonej i przytulił ją mocno, całując w czoło.


– Wreszcie jestem wolny.

– Właściwie to nie – odparła dziewczyna, zmierzwiając mu włosy. – Musimy odebrać zaproszenia z drukarni, zrobić zakupy, zadzwonić do moich rodziców, zamówić fotografa...

Maks przewrócił oczyma z uśmiechem. Fakt, gdy musiał przygotowywać się na obronę, na moment przestał się zajmować przygotowaniami do ślubu. Zresztą, to Eileen i Esther objęły nad tym pieczę razem z Ginger. Miały niezły zmysł artystyczny.

– W porządku, Leen.

Dziewczyna skinęła głową, prowadząc go za rękę.


Oboje wyszli z budynku politechniki.

***

Joaquín wyszedł z pracy, niosąc w dłoni notatnik, w którym rysował postacie ze swojej powieści. Jak na razie pierwszy rozdział zbierał same pozytywne recenzje. Alison nie przestawała go męczyć o następne odcinki i pytała, co chłopak planuje, a pani Whelan była niezwykle dumna z odniesionego przez niego sukcesu.

Danilecki wszedł do kamienicy, witając się z Rafem i Gavim. Psy zaprzyjaźniły się ze sobą na tyle, że mogły przebywać razem w jednym pomiesczeniu i żaden sobie nie przeszkadzał.

Brus siedział w kuchni, segregując faktury w segregatorze. Joaquín wszedł do pomieszczenia, uśmiechając się do mężczyzny.

– Jesteś dzisiaj wcześniej?

– Szefowa dała mi więcej wolnego czasu na przygotowanie ilustracji do następnego epizodu – wyjaśnił chłopak, pokazując mu swój szkicownik. – Gdzie jest Kamil?

– Wyszedł do księgowej, powinien zaraz wrócić. Zjesz obiad?

– Pewnie. Mam zamiar zabrać psiaki na spacer.

Wszyscy odwrócili głowy, słysząc dźwięk otwieranych drzwi. Psy wybiegły na korytarz, witając się z kruczowłosym, który właśnie wszedł do mieszkania.

– Udało ci się wszystko załatwić? – spytał Brus, odwracając się w stronę wnuka.

Kamil skinął głową, siadając przy stole obok Joaquína.

Po drodze spotkał się z Oliverem, który wracał z dworca do domu. Obaj mogli porozmawiać o tym, jak bardzo byli do siebie podobni, chociaż wcześniej nie zwracali na to uwagi. Kruczowłosy miał wrażenie, że Acris nareszcie jest szczęśliwy. I cieszył się, że to samo dotyczyło Eliasza. Teraz wiedział, dlaczego Evans tak dobrze go rozumiał – naprawdę był otwarty na wszystkich ludzi. Jego altruizm naprawdę się opłacił – w końcu znalazł tego, komu był w stanie okazać swoje uczucia, a te wracały do niego w podobnej postaci.

Kwadrans później Kamil i Joaquín przypięli smycze do obróż swoich psów i wyszli z kamienicy, idąc w stronę parku. Usiedli na ławce, wpatrując się w bawiące się razem zwierzaki, które ścigały się po specjalnym wybiegu.


Życia przyjaciół były niezwykłym przykładem prawdziwej symbiozy.