Rozdział 77 (Joaquin)


Joaquín zszedł po schodach do kuchni, ziewając lekko. Postawił czajnik na gazie, zerkając przez okno. Uśmiechnął się, podchodząc bliżej. Wigilia już jutro, tymczasem do Saint – Émilion zawitała zima, jednak śnieg topniał już w drodze na ziemię, ponieważ temperatura nie spadała poniżej zera. 

Włączył ekspres, chcąc przygotować kawy dla tych, którzy również już wstali – Kamila i Brusa. Dzisiejszego dnia mieli wyjechać razem z Álvaro na zakupy. Joaquín postanowił zostać z Mirandą, by zająć się przygotowywaniem świątecznych potraw. Chciał poznać tutejsze zwyczaje, a przede wszystkim – kuchnię. Podczas ostatnich wycieczek zdążył się zorientować, że mit o Francuzach jedzących ślimaki i żabie udka rozrósł się na potęgę, a przecież miał niewiele wspólnego z prawdą, przynajmniej nie w tych okolicach. 

Zdążył zwiedzić fantastyczne miasta i wspaniałe wioski, pełne zabytków i dowiedzieć się wiele o ich niezwykłej historii, dzięki czemu mógł sobie zrobić powtórkę do egzaminu. Uwielbiał wpatrywać się w budowle wybudowane jeszcze za czasów rzymskich – i nie tylko. Podczas podróży zrobił masę zdjęć, które wkrótce umieści w albumie. 

Zalał herbatę wrzątkiem, a później postawił kawy na stole i poszedł się ubrać. 

Kwadrans później wszyscy jedli już śniadanie. Álvaro wszedł do kuchni i pocałował Mirandę w policzek, witając się ze wszytkimi. 

– Jesteście gotowi? – spytał, zerkając na Kamila i Brusa. Obaj skinęli głowami, przytakując. 

– Joaquín, jesteś pewien, że nie chcesz z nami jechać? – wtrącił dziadek Danilecki, gdy chłopak sięgnął po kolejną bagietkę. 

– Och, nie! Quínnie obiecał, że zostanie dzisiaj ze mną – podkreśliła Miranda, z uśmiechem wpatrując się w niego. – Prawda? 


Joaquín roześmiał się i skinął głową. Od czasu jego przyjazdu tutaj Miranda zaczęła zdrabniać jego imię, jak i kazała przestać mówić do siebie per "pani", ponieważ niedługo będzie do niej mówić "mamo". 

– Dobrze, amigos, pora ruszać w drogę – oznajmił Álvaro, kiedy Kamil i Brus dopili swoje kawy. – Inaczej nie znajdziemy wolnego miejsca na parkingu. 

Joaquín i Miranda stanęli przy futrynie, widząc jak mężczyźni wsiadają do samochodu Álvaro. Kobieta pomachała im, po czym zamknęła drzwi i razem z Joaquínem weszła z powrotem do kuchni. 

Chłopak zdał sobie sprawę z tego, że bardzo lubi przebywać z Mirandą. Naprawdę ją polubił, była pełna optymizmu i zarażała nim innych. Właśnie takiego optymizmu brakowało Kamilowi, jednak Joaquín mógł dostrzec pewne podobieństwo w zachowaniach jego i matki. Powiedział kruczowłosemu o determinacji, jaka ich charakteryzowała. Pamiętał rozmowy, jakie przeprowadzał z chłopakiem, kiedy miał złe dni i wracały do niego kiepskie wspomnienia. Był niesamowitym wsparciem. Okazało się, że kobieta postępowała podobnie – chociaż czasem sama czuła się źle, chciała pomagać innym. 

Joaquín spojrzał na Mirandę, która właśnie przygotowywała indyka, który miał zostać nadziany jabłkami. W jej rodzinie podawano go z czerwoną kapustą. Na świątecznym stole nie mogło też zabraknąć serów, owoców morza oraz jej ulubionych les buchées à la reine, czyli rodzaju bułeczek z ciasta francuskiego z nadzieniem z kurczaka i pieczarek. 

– Quin, mógłbyś obrać i pokroić jabłka? – spytała. – Znajdziesz je w schowku. 

Skinął głową, biorąc do ręki deskę i nóż. Położył je na stole, po czym udał się na korytarz. 

Domyślał się, że Álvaro zabrał Kamila i Brusa ze sobą nie tylko po to, by pokazać im swoje miejsce pracy, ale też w poszukiwaniu jakichś prezentów, przynajmniej tak twierdziła Miranda. Joaquín nie mógł uwierzyć, że tutaj obowiązywały podobne zasady, jak u Danileckich. Dopóki nie zjawił się w tamtym domu, choinkę ubierano w dzień Wigilii, wtedy też jeździło się po drobne prezenty, zamiast przygotować je wcześniej. Dla Kamila było to coś normalnego, jednak Joaquín musiał mieć wiele rzeczy poplanowanych wcześniej, dlatego przejął wiele obowiązków domowych, by objąć nad tym kontrolę. 

Wszedł do schowka i zapalił światło, rozglądając się wokół. Znalazł na półkach nie tylko rozmaite wina, ale też przetwory. W koszyku dostrzegł jabłka. Podniósł go i już chciał wyciągnąć na zewnątrz, gdy usłyszał trzask drzwi. Sądził, że zatrzasnął się w schowku, ale okazało się, ze trzasnęły drzwi wejściowe. Po chwili Joaquín usłyszał jakiś obcy głos w kuchni. 

– Co ty tu robisz? 

– Przyszedłem odebrać mój sprzęt. Jeszcze go tu masz. 

– Słuchaj, nie mogłeś wcześniej zadzwonić, a nie wpadasz bez zapowiedzi? – w głosie Mirandy dało się wyczuć zdenerwowanie. – Teraz jestem zajęta czymś innym. 

– To oderwij się od tego i daj mi to, po co przyszedłem – warknął mężczyzna. 

– Jak zwykle myślisz tylko o sobie, Marcel. 

Słysząc to imię, Joaquín wzdrygnął się. Nie wiedział, czy wyjść ze schowka i przyjrzeć się gościowi, czy zaczekać, aż sobie pójdzie. 

Zerknął przez szparę w drzwiach, gdy Miranda wchodziła po schodach, a za nią mężczyzna, po którym Kamil odziedziczył większość cech swojego wyglądu. Joaquín musiał przyznać, że przypominał kruczowłosego w starszej wersji.  

Potrząsnął głową. Nie może myśleć o tym człowieku w takich niskich kategoriach, jakim jest wygląd. To, co Marcel sobą reprezentował, było poniżej wszelkiej krytyki. 

Joaquín wymknął się ze schowka i po cichu zaczął wchodzić po schodach, kierując się do sypialni kobiety, w której obecnie znajdowali się ona i Marcel.


– To wszystko? 

– Tak. Bierz swoje rzeczy i wyjdź – oznajmiła, wciskając mu w ramiona karton, który znalazła w szafie. Znajdowały się w nim jakieś albumy oraz aparat. 

– Hola, hola! Chyba nie będziesz mnie wyganiać, Mirando. W końcu dawno się nie widzieliśmy. 

– Jestem zajęta – odparła kobieta. – Przygotowuję świąteczną kolację dla rodziny. 

– Naprawdę? A wliczasz jedno nakrycie dla niezapowiedzianego gościa? 

Joaquín miał wrażenie, że Mirandzie zaraz puszczą nerwy. Schował się za drzwiami sąsiedniego pokoju, by mógł lepiej widzieć, co dzieje się naprzeciwko. 

– To tradycja twojego rodzinnego kraju, której nigdy nie szanowałeś – odparła kobieta, zakładając ręce na piersi. – Jak i większości ludzi, z którymi miałeś do czynienia. 

– Będziesz mi teraz prawić lekcje? 

– Wyjdź z mojego domu, jeśli nie chcesz tego słyszeć. Masz już wszystkie rzeczy, więc na co czekasz? 

– Na to, że powiesz mi, co twój obecny kochaś robi tutaj z moim ojcem. I Kamilem. Minąłem ich na stacji benzynowej. Z jakiej racji tu przyjechali? Czego chcą? 

Joaquín usłyszał o kilka słów za dużo. Zdaje się, że Miranda również. 

– Gdybyś chciał ich zobaczyć, sam przyjechałbyś do Auditum razem ze mną, a nie wypytywał o nich mnie! – powiedziała podniesionym głosem. – O własnego ojca i syna, o którym myślałeś w kategorii śmiecia! Jedynym śmieciem jesteś ty, Marcel, i cieszę się, że Camille nie widział cię na oczy przez całe życie, ponieważ nie jest tego wart. 

Coś trzasnęło. Karton z rzeczami Marcela został rzucony na blat biurka. 

– Słuchaj no – warknął mężczyzna, podchodząc do Mirandy. – Nie będziesz mi mówić, co mogę, a czego nie mogę robić. Mówiłem ci, że nie chcę mieć żadnego szczyla, ale skoro już się urodził, jest moim synem, nic na to nie poradzę. Dlatego mam prawo wiedzieć, co tu robi. 

Miranda sięgnęła po telefon, który właśnie poruszył się na blacie biurka. Odczytała wiadomość. Wydawało się, że odetchnęła z ulgą. 

– W takim razie sam go o to zapytaj, bo już tu jedzie – odparła kobieta. – A mnie zostaw w spokoju! 

– Nic z tego, nie przy- 

– Hej, słyszałeś ją czy nie? 

Marcel, wcześniej trzymający Mirandę za nadgarstki, puścił ją, zauważając stojącego w progu Joaquína. Chłopak wpatrywał się w niego ze złością. 

– A ty, kurwa, kim jesteś? 

– Joaquín, proszę, nie... – przestraszyła się kobieta, wyrywając się mężczyźnie. – Tam są drzwi, Marcel. Weź swoje rzeczy i wyjdź z mojego domu. 

Joaquín założył ręce na piersi, opierając się o framugę. Marcel wciąż nie ruszał się z miejsca. Wpatrywał się w niego ze złością.


Joaquín postanowił nie trzymać go w niepewności. 

Miranda zbladła. Zdaje się, że wiedziała, czym to grozi. Zwykłe "ja tu tylko sprzątam" wyrządziłoby mniej krzywdy niż prawda. 

Marcel zrobił się cały czerwony, a jego wyraz twarzy wyrażał głównie obrzydzenie. 

– Nie wierzę – wydukał w końcu. – On i Kamil? Ty wiedziałaś?! – krzyknął, odwracając się w stronę Mirandy. – Ja pierdolę! 

Z jego ust posypała się masa przekleństw często dotykających osób odmiennej orientacji, płci i w ogóle wszystkich tych, którzy różnili się od typowego człowieka jego pokroju z jakiegokolwiek powodu. 

– Miałem przeczucie! 

W tej samej chwili odwrócił się w stronę Joaquína, celując w niego palcem. 

– Wypierdalaj stąd, ale już. 

– Marcel, uspokój się i przestań rządzić w moim domu! – krzyknęła Miranda. 

– Czy ja zawsze muszę się wszystkim zajmować sam? 

– ZOSTAW GO! 

Joaquín w ostatniej sekundzie uchylił się przed zmierzającą w jego stronę pięścią, łapiąc Marcela za ramię. Musiał się bronić. Kopnął go w piszczel i przewrócił na podłogę korytarza, tuż przed schodami. Odetchnął ciężko, cofając się, by Miranda mogła wyjść z pokoju. Kobieta stanęła obok niego. 

– Z czym do ludzi?! – wrzasnął Joaquín. Stracił już cierpliwość. 

– Quín, proszę cię, nie warto. Marcel, jeśli za moment stąd nie wyjdziesz, zadzwonię po policję. 

Marcel podniósł się, zaciskając pięści. 

– A ty nic nie robisz? – spytał, zwracając się do Mirandy. – I mój ojciec też na to pozwala? 

– Nic o nas nie wiesz! Nie jesteśmy tacy jak wszyscy!

– Nie ciebie pytałem! – wrzasnął mężczyzna, wpatrując się w Joaquína jak w swojego największego wroga. – Kamil też jest bękartem? Powinniście się leczyć! 

– Największym bękartem jesteś ty! – odparła Miranda. – Wynoś się stąd, powtarzam po raz ostatni! 

Marcel roześmiał się gorzko, po czym pokręcił głową i spojrzał na Joaquína z pogardą. Wydawało się, że zabierze swoje rzeczy i ruszy w stronę schodów, ale w ostatniej chwili znów obrócił się na pięcie i po raz kolejny zaatakował chłopaka. 

Joaquín już nie raz musiał cierpieć za to, że jest inny. Tym razem nie miał zamiaru być ofiarą. Wciąż pamiętał, jak się bronić. Uderzył Marcela w twarz, odpychając go od siebie, gdy ten przycisnął go do ściany. 

Walczył nie tylko w swoim imieniu. Walczył nie tylko o swoją godność. 

Słowa pogardy usłyszał wtedy, gdy zabijano mu przyjaciół, potem przez większość życia, kiedy musiał cierpieć, ponosząc odpowiedzialność za nieswoje decyzje. 

– Przestańcie! – krzyknęła Miranda, próbując ich rozdzielić. 

– Takich jak wy powinni zagazować! Tylko tam się nadajecie! – wrzeszczał mężczyzna.

– To ty chciałeś zabić własnego syna! Przez ciebie cierpiał całe życie, pieprzony egoisto! 

Joaquín uchylił się przed ciosem Marcela, żeby jego okulary nie ucierpiały, jednak i tak wylądował na ścianie po raz kolejny. Nie dało się ukryć, że Marcel był silniejszy od niego, atakował bez zastanowienia, niczym furiat. 

– Przestańcie! Natychmiast! 

– Miranda, co się dzieje!? 

Joaquín odwrócił się dosłownie na sekundę, słysząc znajome głosy dobiegające z dołu – to był jego największy błąd. 

Poczuł, że powoli traci równowagę, gdy jego podcięte przez Marcela nogi uniosły się, a on sam zaczął toczyć się po schodach. 

– NIE!!! Joaquín!

Miranda nie zdążyła go złapać. Odepchnęła Marcela i zbiegła po schodach, niemal wpadając na Kamila, który pojawił się w mieszkaniu i wcześniej wołał ich z dołu. 

Joaquína ciało bolało tak, że skupiał się tylko na tym. Miał wrażenie, że popękały mu wszystkie kości. 

– Jojo, słyszysz mnie? Co się stało? 

– Twój ojciec się stał... – wydukał Joaquin, widząc, jak Kamil kuca obok niego. – Cholera, to boli! 

– Mój... ojciec? – wymamrotał kruczowłosy, unosząc wzrok. 

W tej samej chwili spostrzegł Marcela, który zbiegł po schodach z kartonem w dłoniach i próbował wyjść z budynku tak, jakby nic się nie stało – albo jakby to jego napadnięto we własnym domu. 

– Coś ty, kurwa, zrobił?! – wrzasnął Kamil i zacisnął pięści w gniewie, wstając z podłogi. 

Joaquín spojrzał na niego z ukosa, wciąż czując ból, który zalegał w jego lewej stopie i biodrze. 

– Kami, nie- 

– Jak chcesz się bić, szukaj równych sobie – warknął Kamil, podchodząc do Marcela. – Piękny powrót. A teraz spierdalaj stąd. 


Kruczowłosy jeszcze nigdy nie przeklinał w ten sposób, a co dopiero w obecności Joaquína. Chłopak wiedział więc, co kryje się teraz w jego głowie. 

– Jasne, wychodzę, bo mdli mnie na wasz widok. Was wszystkich, kurwa jego mać. 

Marcel uniósł głowę, widząc jak do mieszkania weszli też Brus oraz Álvaro. 

Hijo de tu puta madre – przeklął Álvaro, widząc obcego mężczyznę w domu Mirandy. 

– Ojciec! – zawołał Marcel, widząc Brusa. – Ty naprawdę się na to zgadzasz? Matka mówiła, że jesteś zbyt tolerancyjny. 

Brus przeszedł przez pomieszczenie, stając przy Mirandzie i Kamilu. 

– Gdybyś był moim synem, wiedziałbyś, jak się zachować. Gdybyś był ojcem, kochałbyś własne dziecko, a nie kazał je zabić albo życzył mu śmierci dlatego, że jest inny – powiedział, kładąc dłoń na ramionach Kamila i Mirandy. – I przestań tłumaczyć wszystkie swoje decyzje słowami Kalii. Jeśli sądzisz, że byłaby dumna z tego, co robisz... Powinieneś przestać się oszukiwać. 

– Nie wiesz, kim są Camille i Quin. I nigdy tego nie zrozumiesz, bo masz zbyt ograniczone horyzonty  – dodała Miranda, zakładając ręce na piersi. – Oni wiedzą, czym jest lojalność i wierność. Ty nie masz o tym pojęcia.


– Jeśli ten gówniarz będzie nosił nazwisko Danilecki, ja zmieniam swoje. Nie myślcie, że mnie jeszcze zobaczycie. Możecie zapomnieć, że będę częścią takiej pojebanej rodziny – odparł Marcel, wciąż nie mogąc uwierzyć w to, co usłyszał. 

– Nigdy nie byłeś jej częścią. Ani moim ojcem – zakończył ostro Kamil. 

– Wiedziałem, że powinienem słuchać matki – rzucił jeszcze Marcel, pokazując palcem przed siebie, na Joaquína. – On jest niebezpieczny! Zadzwońcie po gliny! 

– Ja jestem gliną – warknął Álvaro, wskazując mu na drzwi. – A teraz wypierdalaj z tego domu albo własnoręcznie wsadzę cię do ciupy za włamanie i napaść. 

Marcel pokręcił głową, biorąc do ręki karton, który przekazała mu Miranda. Wyszedł z domu, trzasnął drzwiami, po czym wrzucił wszystko do auta i wsiadł do niego z impetem. Odpalił silnik i wyjechał z podwórka, zostawiając za sobą tylko kurz i piach unoszący się w powietrzu. 

Álvaro, Brus, Kamil i Miranda stali w salonie w bezruchu jeszcze przez kilkanaście sekund. W końcu Kamil potrząsnął głową i wziął Joaquína w ramiona, podnosząc go z podłogi. Chłopak zacisnął zęby, wciąż czując ból w stopie, która zupełnie mu po tym upadku spuchła. 

– Zabieram cię do szpitala – oznajmił kruczowłosy, idąc w stronę drzwi. 

– Zaczekajcie, jadę z wami! – zawołała Miranda, ubierając buty i kurtkę. – Będziecie potrzebowali tłumacza, Camille

– My też chodźmy, Álvaro. Nie będę bezczynnie czekał i myślał nad tym, co się wydarzyło, kiedy moja rodzina cierpi – dodał Brus, poprawiając okulary. 

Cała piątka wyszła z domu, kierując się w stronę samochodu Mirandy. 

*** 

Dwie godziny później Joaquín wiedział wreszcie, co mu jest. Miał zwichnięty prawy nadgarstek, obity mięsień lewej stopy – podczas upadku cały ciężar jego ciała przełożył się na nią. Co więcej, lekarz stwierdził też przeciążenie stawu biodrowego – lekkie zwichnięcie bez złamania kości, więc nieznaczne, jednak przez Joaquín mógł mieć problemy z chodzeniem, jeśli znów je nadwyręży. Musiał zrezygnować z biegania i jeżdżenia na hulajnodze przez jakiś czas. 

Jego stopa nie została całkowicie unieruchomiona, ale zabezpieczono ją specjalną gumową opaską. Nie chciał brać żadnych leków przeciwbólowych. Stwierdził, że to będzie dla niego nauczką, żeby następnym razem bić się o honor w inny sposób – słownie, nie pięściami. Nie żałował jednak spuszczonego Marcelowi łomotu. Należało mu się. To i tak za mało jak za wszystkie lata cierpienia Kamila, Brusa i Mirandy. 

Lekarz przekazał siedzącej obok Joaquína Mirandzie pozostałe wiadomości. Podziękowała mu, po czym pomogła chłopakowi wstać i wyprowadziła go na korytarz, gdzie czekali na nich Kamil i Álvaro. 

– ¿Que tal? – spytał mężczyzna, zwracając się do Joaquína. 

Así, así.

Tak sobie. Mimo wszystko uśmiechnął się do niego. 

Joaquín powoli usiadł na krześle, kiedy Miranda poszła odebrać z Álvaro wyniki badań od asystentki lekarza, która właśnie rozmawiała z Brusem na migi. 

– Matka powiedziała mi, co się stało – powiedział Kamil, siadając obok chłopaka. – Jojo, po co... 

– Zaczął na nas skakać, wiesz, jak mnie to wpienia – przerwał mu Joaquín, zakładając ręce na piersi. – Nienawidzę takiego... Ech, nie wiem nawet, jak to nazwać. 

– Brakiem mózgu w użyciu – odparł kruczowłosy. 

Joaquín roześmiał się cicho. 

– Nie chciałem, żebyś słyszał to, co ja – wyjaśnił, wpatrując się w Kamila. 

Kruczowłosy spojrzał na niego z troską, po czym uśmiechnął się, łapiąc go za rękę. 

– Kocham cię, Jojo, ale nie rób tak więcej. Nikt nie jest tego wart, a on... szczególnie. 

Miranda, Álvaro i Brus podeszli do nich. 

– Wiem, że to nie był dobry początek dnia, ale... Jutro przygotujmy się do świąt bez nerwów – powiedziała po chwili Miranda. 

– Masz rację, kochanie. Nic nie zepsuje nam wspólnego świętowania – zakończył z uśmiechem Brus, poprawiając swoje okrągłe okulary. 

Pozostali przytaknęli mu. Kamil pomógł Joaquínowi wstać, po czym wszyscy ruszyli przed siebie. 

***

Kamil zastąpił chłopaka w kuchni, on i Álvaro pomagali Mirandzie w przygotowaniu świątecznych potraw. 

Joaquín siedział w pokoju, czytając książkę, kiedy do pokoju zapukał Brus. Mężczyzna wszedł do środka, zamykając za sobą drzwi. Usiadł na brzegu łóżka. 

– Ciężki dzień – oznajmił, uśmiechając się niemrawo. 

– To prawda. 

Obaj milczeli przez moment. W końcu Joaquín ośmielił się zabrać głos, ponieważ coś nie dawało mu spokoju. A dokładnie słowa "gdybyś był moim synem". Joaquín miał z nimi do czynienia zbyt często, by nie wiedzieć, jak ton głosu może sugerować to, co dana osoba myśli. 

Gdy powiedział Brusowi o swoich wątpliwościach, mężczyzna westchnął ciężko. Obejrzał się za siebie, by upewnić się, że zamknął drzwi, po czym usiadł bliżej Joaquína. 

– Wiesz... Miranda wiele razy mówiła mi, że Marcel jest do mnie kompletnie niepodobny. Nie tylko z charakteru, ale też z wyglądu – zaczął, czyszcząc swoje okulary. – A kiedy znalazła kiedyś w notatkach Kalii, które trzymałem w piwnicy, coś ciekawego... Była już niemal pewna. 

– Zaraz... Co to znaczy? Co znalazła? 

– Widzisz, Kalia była bardzo entuzjastyczną osobą, świetną nauczycielką języka. Należała do partii, uczestniczyła w wielu spotkaniach... Często nie było jej w domu, gdy budowano naszą kamienicę. Wymawiała się pracą. Owszem, każde z nas musiało inwestować w ten gmach. Stawiałem go własnymi dłońmi, chłopcze. 

Joaquín wsłuchiwał się w opowieść Brusa, nie przerywając mu.


– Każde z nas było zajęte. Być może nie spostrzegłem, że czegoś jej brakuje... Do tej pory nie wiem, czy to, co znalazła Miranda, było tylko potwierdzeniem rozwijającej się demencji u Kalii czy... prawdy – kontynuował mężczyzna, zakładając okulary na nos. – Gdy Miranda zamieszkała z Marcelem, wiele razy przebywała w naszej kamienicy, zanim postanowili wyjechać za granicę i zostawić Kamila ze mną. Któregoś razu Miranda znalazła w piwnicy stare notatki należące do Kalii, gdy ta pracowała jeszcze jako nauczycielka. To tam leżała specyficzna pocztówka. Nie była zaadresowana, jednak wypisano na niej kilka dziwnych słów. 

– Jakich słów? 

– ...twój syn jest już dorosły, wypisane dla jakiegoś obcego człowieka o inicjale "H." – wyjaśnił mężczyzna. – Miranda nie zachowała tej pocztówki, a o sekrecie powiedziała mi dopiero kilka lat później. Wciąż nie wiem, czy to prawda. Nie miałem odwagi zadać Kalii tego pytania, zanim... odeszła.  

Joaquín wziął głęboki oddech. Po chwili wypuścił powietrze z ust. 

– Kamil o tym nie wie, prawda? 

– Nie, nigdy mu o tym nie powiedziałem, nie wiem, czy się domyślił. Oby nie. Nie chciałem go martwić, skoro Marcel i tak się od nas odciął. Poza tym, czuję w sercu, że Kamil jest moim wnukiem. Kocham go, wychowałem go. Na zawsze pozostanie częścią mnie, mojej rodziny, bez względu na poglądy czy preferencje – zakończył Brus. – Powiedziałem ci o tym, ponieważ ci ufam, Joaquín. Niech to zostanie między nami. 

Chłopak skinął głową, uśmiechając się do niego. 

– Być może to sprawia, że pożegnanie Marcela nie było dla mnie tak bolesne. Wdał się w matkę – oznajmił Brus. – A skoro odrzucił moje nazwisko... 

– Ja będę je nosił z dumą. 

Mężczyzna uśmiechnął się do Joaquína, a w jego oczach dało się dostrzec łzy. Potarł je, nie dając po sobie poznać, że się wzruszył, chociaż teraz ciężko było to ukryć. Chłopak przytulił się do niego, a Brus objął go mocno. 

– Joaquín... Cieszę się, że jesteś częścią naszej rodziny. 

– Ja też was kocham. 

Siedzieli przez chwilę w ciszy. W końcu Brus wstał z łóżka i wyszedł z pokoju Joaquína, zostawiając go samego. Chłopak położył się na posłaniu, wpatrując się w sufit. 

Nieważne, co powiedzą ludzie, którzy nie rozumieją, czym jest rodzina. To ludzie, którzy są z tobą nawet wtedy, gdy nie wiążą was więzy krwi. To ci, którzy dbają o ciebie pomimo wszystko i walczą o ciebie w każdej sytuacji.