Rozdział 94 (Joaquin & Kamil)

BARCELONA


Joaquín siedział w pracy, segregując dokumenty. Znajdująca się naprzeciwko niego Alison właśnie kończyła ostatnie poprawki, by tekst mógł zostać puszczony do drukarni.

Chłopak schował swoje przybory do szuflady i sięgnął po swoją torbę, pakując do niej niezbędny szkicownik i zeszyt, w którym zapisywał pomysły na kolejne felietony lub propozycje, jakie się pojawiały.

– Do zobaczenia za tydzień – powiedział Joaquin, odwracając się w stronę dziewczyny.

– Wysyłaj mi zdjęcia! – zawołała Alison, podnosząc się z fotela. – Zawsze chciałam zobaczyć Hiszpanię...

– Dam ci znać, jak było. Pozdrów ode mnie Lisę!

Danilecki wyskoczył z biura, machając przy tym do pani Whelan, która rozmawiała przez telefon. Kobieta pomachała mu na dowidzenia, a z jej ruchu ust wyczytał, że życzyła mu dobrego odpoczynku. Skinął głową i ruszył w stronę wyjścia.

Wskoczył na hulajnogę, jadąc do kamienicy. Za kilka godzin on i Kamil mieli wylot ze stolicy do Barcelony, na długo oczekiwaną podróż, zafundowaną w większości przez Mirandę i Álvaro, w ramach prezentu ślubnego.

W tym samym czasie zastanawiał się, na jakim etapie wydawniczym znajduje się jego opowiadanie, a właściwie powieść. Skończył ją dość niedawno, jednak o rozesłaniu jej do wydawnictw nie mówił nikomu – zresztą, nie musiał, jego najbliżsi chyba domyślali się, że coś jest na rzeczy, skoro nie potrafił ukryć emocji, jakie przejawiał.

Kruczowłosy widział jego pierwsze szkice bohaterów powieści, wiedział nawet, że Joaquin zapożyczył imiona i osobowości osób, które znał, do budowy stworzonego przez siebie świata. Jego akcja działa się w zaświatach, bo chłopak najlepiej czuł się na gruncie fantastyki. Dzięki temu nic go nie ograniczało – poza zasadami poprawnej stylistyki, oczywiście. Dostał odpowiedź zwrotną od znajomego pani Whelan i wiedział, że idzie mu całkiem nieźle. Joaquin zastanawiał się jeszcze, czy nie była to kwestia jego znajomości z panią Whelan, jednak kobieta podreślała, że wydawca czytał felietony chłopaka i był pod ogromnym wrażeniem jego elokwencji. Teraz chłopak czekał tylko na wiadomość dotyczącą tego, kiedy jego dzieło pojawi się na rynku wydawniczym i w jakiej formie.

Joaquín zajechał pod kamienicę. Wszedł do domu przez tylne drzwi, zostawił hulajnogę na zapleczu, po czym ruszył do sklepu.

Kamil stał przy ladzie i sprawdzał dostępność sprzętu, mówiąc Brusowi, które zamówienia należało złożyć najszybciej. Starszy Danilecki zapisywał wszystko na kartce, przy okazji robiąc porządek w dokumentach.


Joaquín stanął obok nich, wpatrując się w papiery, byli tak zajęci, że nawet go nie zauważyli. Dopiero, gdy chłopak pstryknął palcami przed oczami Kamila, ten zorientował się, że nie jest w sklepie sam.

– O, jesteś już, Jojo – rzucił, całując go na powitanie, chociaż widzieli się wcześnie rano. – Już kończę.

– Właśnie widzę, strasznie się wczuliście.

– Staram się pomóc dziadkowi, żeby nie został z tym wszystkim, jak wylecimy...

– Kami, zajmowałem się tym, zanim się urodziłeś – stęknął Brus, ostentacyjnie poprawiając okrągłe okulary. – Powinniście szykować się do wylotu, macie odprawę za trzy godziny.

– Spokojnie, Baile Átha Cliath nie jest daleko stąd – odparł Kamil z uśmiechem. – Zresztą, jestem już spakowany.

– Ciekawe, kto wpadł na ten pomysł – wtrącił Joaquín, buńczucznie zakładając ręce na piersi.

– Ty, kochanie.

Joaquín prychnął pod nosem z uśmiechem i zerknął na Brusa, który pokręcił głową z niedowierzaniem, jednak na jego twarzy również pojawił się uśmiech.

– Dziadku, zjesz z nami obiad, zanim wylecimy? – spytał chłopak, zwracając się do mężczyzny.

– Pewnie, Jaszko.

– Pomogę ci, tylko skończę – rzucił Kamil, klikając w klawiaturę.

– Poradzę sobie, bez obaw. – Joaquín odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę kuchni.

Raf przydreptał z salonu, gdy tylko usłyszał, jak ktoś otwiera lodówkę. Danilecki roześmiał się i przykucnął, głaszcząc psa. Owczarek niemiecki zaczął się do niego łasić, niemal go wywracając. Był już na tyle duży, że gdy stanął na dwóch łapach, on i Jojo mieli niemal tyle samo wzrostu.

Joaquín wyciągnął na wierzch potrzebne do obiadu składniki i zajął się ich przygotowywaniem.

Słysząc w radiu piosenkę Dancing In The Moonlight, przypomniał sobie własne wesele. Tamtego dnia wiele się działo. Jeszcze nigdy nie było przy nim tyle osób, szczęśliwych dlatego, że on sam przejawiał wszystkie oznaki zadowolenia. Naprawdę poczuł się jak członek jednej, wielkiej rodziny.

Ale chociaż świetnie się bawił, jego uwagę przykuło zachowanie Eliasza i Olivera.

Obserwował tych dwóch, odkąd pamiętał, i zawsze miał wrażenie, że między nimi wisi coś dziwnego, coś, czego nie umiał do końca określić, a nawet bał się to interpretować. Początkowo sądził, że Oliver jest zbyt zajęty pracą, by angażować się w jakiekolwiek związki, więc widząc go z kompletnie nieznaną sobie kobietą, Jojo był w niemałym szoku. Oczywiście, słyszał o Claire od Eliasza, ponieważ chłopak jako jedyny miał stały kontakt z Oliverem – pewnie ze względu na studia – jednak nie wydawała mu się ona jakąś szczególnie sympatyczną osobą. Być może to przez sposób, w jaki wypowiadał się o niej Eliasz? Joaquín odniósł wrażenie, że chłopakowi coś nie pasuje, nie potrafił jednak odgadnąć, co to takiego.

Sądził, że Eliasz wojuje z jakimiś sprzecznymi uczuciami względem tej sytuacji. Z jednej strony należał chyba do grona najlepszych przyjaciół mężczyzny – w końcu obaj znaleźli się na konferencji psychologicznej we Włoszech, Eliasz uczestniczył w obronie pracy doktorskiej Olivera, lata wcześniej przyjaźnił się również z Alexisem, odwiedzając Acrisa, gdy ten opiekował się chłopcem. Z drugiej strony, gdy Eliasz usłyszał o tym, co stało się między Oliverem a Claire, nie wyglądał na zadowolonego. Z jego wypowiedzi nie można było jednak wyczytać złości – był to raczej swego rodzaju zawód, jakby uważał, że Oliver znów marnuje się w związku, dając się wykorzystywać.

Joaquín pokręcił głową, zastanawiając się, o co w tym wszystkim chodziło. Altruistyczna postawa Eliasza niejednokrotnie go zaskakiwała, ale jego obecne zachowanie wychodziło poza jakąkolwiek normę, w jakiej chłopak osadził Evansa.

Musiał jednak przyznać, że blondyn miał nieco racji – chociaż na weselu para bawiła się świetnie, odkąd Oliver zaczął spotykać się z Claire, był strasznie przygaszony, zmęczony życiem. Być może chodziło o pracę, tego Joaquín nie był w stanie zakwestionować, jednak musiał przyznać, że sam zaczął się o Acrisa martwić. Miał nadzieję, że cokolwiek działo się teraz w życiu Olivera, kierowało się ku czemuś dobremu.

Joaquín wyłączył piekarnik, nakładając obiad na talerze. Odwrócił się w stronę Rafa, który również bardzo chętnie skubnąłby sobie kilka pieczonych ziemniaków z przyprawami i kawałkiem mięsa, jednak chłopak przygotował dla niego inny posiłek – psią karmę.

Pies spojrzał na niego z wyrzutem, jakby miał pretensje, że znów musi jeść to samo.

– Kości zostawię tobie – powiedział Joaquín. – W porządku?
Raf szczeknął, merdając ogonem, po czym zajął się swoją miską.

Joaquín wyszedł z kuchni, by zawołać pozostałych.

Kamil i Brus pojawili się w pomieszczeniu po kilku sekundach.

– Czy wy w ogóle jedliście śniadanie? – spytał, gdy obaj usiedli przy stole, zabierając się do jedzenia.

Skinęli głowami. Joaquín zaśmiał się, sięgając po sztućce.

– Kami, sprawdzałeś ważność paszportu, prawda?

– Testujesz mnie? – rzucił Kamil, zerkając na niego zza talerza. – Pewnie sam to zrobiłeś.

– Zawsze byłem przyzwyczajony do tego, że nasz olbrzym zajmował się papierami, a tu proszę – wtrącił Brus, sięgając po sałatkę. – Jak to dobrze, że też masz do tego dryg.

– Ktoś musi – odparł chłopak, głaszcząc Rafa, który przydreptał do niego, kładąc się obok ławy. – Skończyliście już bawić się w księgowych?

Kamil skinął głową, zerkając na zegar wiszący na ścianie po drugiej stronie.

– O rany, zostały nam dwie godziny!

– No mówiłem, że tak będzie – podkreślił Joaquín – dlatego zmuszałem cię, żebyś spakował się już wczoraj.

– Oddaję ci chwałę i honor za każde przedsięwzięcie, wasza majestatyczność. – Kamil pochylił głowę, niemal wsadzając ją w talerz.

– No, chłopcy, macie kilka chwil na dopięcie wszystkiego na ostatni guzik – rzucił Brus, podnosząc się z siedzenia. – Ja pozmywam, wy zajmijcie się resztą.

– Dzięki, dziadku – powiedział Kamil, zbierając naczynia ze stołu.

– Idź już, kolosie – pogonił go mężczyzna. – Ty też, Jaszko.

Joaquín skinął głową, zmierzając na górę po schodach.

*

Walizki z ubraniami już dawno znalazły się w bagażniku, więc chłopcy mogli w spokoju sprawdzić, czy aby na pewno zabrali o wiele ważniejsze rzeczy – paszporty i bilety, nie mówiąc o reszcie dokumentów. Kamil wyciągnął z szafy aparat, sprawdzając zapasowe baterie. Uśmiechnął się, widząc, że wszystko działa tak, jak należy.

Joaquín i Kamil zeszli po schodach na korytarz. Brus i Raf właśnie szykowali się na spacer.

– Tylko bądź grzeczny – powiedział Kamil, przytulając psa do siebie.

– Spokojnie, postaram się niczego nie zepsuć – wtrącił Brus, słysząc to.

Kamil spojrzał na dziadka z szelmowskim uśmiechem na ustach. Danilecki odpowiedział mu tym samym.

– Gdybyś czegoś potrzebował...

– Na Boga, Kami – stęknął Brus, śmiejąc się. – Jedźcie już.

– Też cię kocham, dziadku.

Brus przytulił wnuka do siebie. Wyciągnął dłoń, przytulając też Joaquína.

– Mam nadzieję, że wszystko będzie w porządku. Będziemy pisać – powiedział chłopak, żegnając się ze starszym Danileckim.

– Oczywiście, że będziecie. Ale wskakujcie już do samochodu, bo nie zdążycie na odprawę. Musicie jeszcze wyminąć korki na wyjeździe. Odbiorę auto z parkingu, jak przyjedzie Stefan.

Joaquín skinął głową i pociągnął męża za sobą. Obaj wyskoczyli na chodnik, po czym znaleźli się w samochodzie. Odjeżdżając, pomachali jeszcze Brusowi i Rafowi, w końcu zniknęli za zakrętem.

*

Na lotnisko udało im się dostać na pół godziny przed odprawą. Przybiegli do bramek, ustawiając się w kolejce za pozostałymi osobami. Gdy przeszli przez bramki, mogli odetchnąć z ulgą. Przez jakiś czas obserwowali startujące i lądujące maszyny, w międzyczasie pojawił się komunikat o ich samolocie.

Gdy znaleźli się na jego pokładzie, wreszcie mogli odpocząć. Joaquín wdał się w gadkę z dwójką Hiszpanów wracających do kraju. Kamil przysłuchiwał się tej żywej rozmowie. Jego ukochany nie był pewien swoich umiejętności językowych, a jednak szło mu całkiem nieźle, co przyznała nawet rozmawiająca z nim para. Kruczowłosy wychwytywał z rozmowy niektóre słowa, ponieważ ucząc się tego języka, Joaquín chodził po mieszkaniu, głośno powtarzając zdania. Czasem też dzwonił do Álvaro, dzięki czemu mógł podszkolić swoje umiejętności językowe. Obecny partner Mirandy był dumny z jego postępów.

– Czekają nas ponad dwie godziny lotu – powiedział Kamil. – Możesz się wreszcie normalnie zdrzemnąć.

– Po co?

– W nocy wierciłeś się jak człowiek z nerwicą.

– Przeszedłem przez nią, mam wrażliwy system nerwowy i jestem cholerykiem – mruknął chłopak, przytaczając mu diagnozę postawioną kiedyś przez Eliasza. – Poza tym, to stresujące.

– Przecież nie lecisz samolotem pierwszy raz.

– No nie, ale – ciągnął Joaquín, splatając palce dłoni. – Po raz pierwszy lecimy gdzieś... Sami.

Kamil roześmiał się, słysząc to. Joaquín spojrzał na niego z wyrzutem.

– Coś cię śmieszy?

– Nie, Jojo – odparł Kamil. – Cieszę się.

Joaquín poczuł, że rumieni się jak nastolatka zauważona przez idola. Prychnął coś pod nosem, zakładając słuchawki na uszy, by ciśnienie mu ich nie zatkało.

Samolot w końcu wystartował, a Joaquín przymknął oczy. W końcu zasnął z głową na ramieniu Kamila.

*

Kilka godzin później chłopcy wyszli z lotniska w Barcelonie. Joaquín po raz kolejny mógł się popisać swoją elokwencją, zamawiając taksówkę. Przyjazny Hiszpan zwrócił uwagę na jego akcent, a dowiadując się, że chłopak nie ma żadnych hiszpańskich korzeni, nie mógł uwierzyć w jego zdolności językowe.

Wdając się w rozmowę, Joaquín omijał tematy związane z prawdziwym powodem przyjazdu do Barcelony. Na czas podróży Kamil i Jojo schowali swoje obrączki, by przypadkiem gdzieś ich nie zgubić. Poza tym, dwóch chłopaków jadących razem na wakacje jako para, wciąż stanowiło ewenement, nawet jeśli hiszpańskie prawo nie miało nic przeciwko takim związkom.

Ten świat nie przestawał ich zadziwiać.

Chłopcy przyglądali się widzianej architekturze, gdy autobus wiózł ich do hotelu na przedmieściach. W końcu taksiarz zatrzymał się przed ich hotelem. Kamil i Joaquín wzięli swoje walizki, zastanawiając się, co takiego zastaną w środku.

Hotel znajdował się niemal na samym Placu Katalońskim. Okolica wyglądała wprost cudownie. Jako że był już wieczór, chłopcy byli pod wrażeniem samego oświetlenia. Podobno Barcelona była jednym z najlepiej oświetlonych miast w całej Europie. Okolica była przepiękna, a temperatura panująca wokół dała im znać, że zbliżało się gorące lato, chociaż był dopiero maj.

Joaquín już chciał wyruszyć na miasto, by przyjrzeć się znajdującym się w okolicy rzeźbom, między innymi Bogini i Pasterzowi z Pau, a później ruszyć ulicą La Rambla, wysadzaną plantami promenadą stanowiącą serce miasta, jednak Kamil w porę go zatrzymał, mówiąc, że najpierw wypadałoby się zameldować.

Chłopcy weszli do środka hotelu, znajdując się na recepcji. Powitała ich uśmiechnięta dziewczyna. Obaj zastanawiali się, jak zareaguje na posiadane przez nich jedno nazwisko. O dziwo, nie stanowiło to żadnego problemu. Przekazała im klucze i życzyła miłego pobytu.

Idąc w stronę pokoju, Danileccy rozglądali się wokół. Pomieszczenia hotelu były niezwykle wszechstronne, w stonowanych barwach, przede wszystkim – były ogromne. Gdy znaleźli się w pokoju, ostatecznie nie mogli uwierzyć własnym oczom – pokój przypominał bowiem spotych rozmiarów mieszkanie. Mieli możliwość przygotowywania własnych posiłków, ponieważ znaleźli tam nawet dobrze wyposażoną kuchnię.

– Czy oni w ogóle liczyli się z kosztami?

– Miranda nie patrzy na świat w ten sposób – odparł Kamil, rzucając się na łóżko. – Powiedziała, że skoro już gdzieś jedziemy, to mamy się czuć wygodnie. Álvaro też to mówił. W końcu podróż poślubna nie zdarza się drugi raz.

– Powiedz to rozwodnikom – zaśmiał się Jojo, zerkając przez ogromne szklane okno. – O rany...

Widok, jaki roztaczał się z tej wysokości, odebrał mu mowę. Wieczorem Barcelona wyglądała przepięknie i wprost brakowało mu słów, by to opisać. Zakrył usta dłonią.

Kamil stanął za nim, obejmując go.

– Tu jest...

Hermosamente – powiedział za niego Kamil, przypominając sobie hiszpańskie słowo na określenie pięknych rzeczy.

Joaquín skinął głową.

– Muszę tam iść.

– Kiciuś, mamy siedem dni na zwiedzanie. Jestem strasznie zmęczony lotem, a ty ledwo stoisz na nogach.

– Kami... – jęknął chłopak, odwracając się do niego. – La Rambla jest piękna nocą.

Kamil spojrzał na niego z góry, a widząc jego minę w stylu zbitego psa, nie mógł mu odmówić.

– W porządku, skoro nalegasz...

Joaquín niemal podskoczył z radości, przytulając się do niego.

Narzucili na siebie czyste ubrania i wyszli z hotelu, kierując się w stronę promenady.



Wkrótce mogli nasycić oczy widokiem kolorowych kwiatów, ptaków i ryb świata w kioskach ustawionych pośrodku alei i sklepach po obu jej stronach. Kamil trzymał w dłoniach aparat, czekając na odpowiednie ujęcia do zdjęć.

Mijali rozmaite osoby, rozmawiające ze sobą w wielu językach świata. Barcelona była niemal sercem Europy, jeśli chodziło o turystów. Zdarzało się im nawet usłyszeć ojczysty język Danileckich. Wokół było słychać hiszpańską muzykę, wiele osób tańczyło, podskakując do latynoskich rytmów. Wcześniej Jojo miał do czynienia z tym nurtem, wsłuchując się w dźwięki zespołu Gipsy Kings, ale te dobiegające z płyty nie mogły się równać z muzyką na żywo. Przez te rytmy zaczął iść przed siebie tanecznym krokiem, jednocześnie klaszcząc dłońmi.

Widząc to, jedna z młodszych dziewczyn tańczących w grupie z turystami podbiegła do spacerujących chłopców i wciągnęła ich do roztańczonego kręgu spacerowiczów. Joaquin i Kamil uśmiechnęli się do siebie i na chwilę dołączyli do towarzystwa, tańcząc tak, jak wyznaczał im to rytm muzyki gitary akustycznej, kastanietów i tamburynu. Dziewczyna zrobiła im zdjęcie, przekazując Kamilowi jego aparat.

Kilka minut później chłopcy wyrwali się z tłumu i ruszyli naprzód, na powrót przyglądając się barcelońskiej architekturze.

*

Wrócili do hotelu przed północą.

Joaquín wyszedł spod prysznica i włączył radio, nie chcąc rozstać się z hiszpańską muzyką nawet w nocy. Sięgnął po swój telefon, chcąc wybrać ładne zdjęcie, by wysłać je do Alison. W tym samym czasie zauważył, że nie przeczytał jakiegoś maila sprzed kilku dni. Zdaje się, że przesłoniła ją masa reklam. Otworzył wiadomość, zastanawiając się, czemu wylądowała w niewłaściwym folderze, przez co nie widział jej wcześniej.

Z każdą kolejną linijką tekstu jego źrenice zmniejszały się, a poziom serotoniny wzrastał.

Kamil wycierał mokre włosy ręcznikiem, gdy usłyszał, że ktoś skacze po łóżku jak sarna po lesie. Wyjrzał zza drzwi, widząc Joaquína.

– Chcesz, żeby nas stąd wywalili za łamanie ciszy nocnej? – spytał Kamil, ściągając go z łóżka. – Wygrałeś los na loterii czy co?

– Lepiej – powiedział chłopak, opanowując emocje. – Pamiętasz opowiadanie, które pisałem?

– Trudno byłoby zapomnieć. Byłeś przykuty do kartek. O co chodzi?

– Moja opowieść poszła do druku – ucieszył się Joaquin, po czym klasnął w dłonie. – Będą ją wydawać co miesiąc w magazynie fantastyki, począwszy od numeru, który już jutro pojawi się w sklepach! Jeśli komuś się spodoba, być może kiedyś wydadzą wszystko w formie książki!

Kamil wpatrywał się w chłopaka ze zdziwieniem.

– To wspaniale! – zawołał nagle, ściągając ręcznik z głowy. – Czemu nie powiedziałeś mi wcześniej?

– Nie byłem pewien, czy to się uda, ale... Udało się!

– Jak miało się nie udać, Jojo? Wspaniale piszesz. Ktokolwiek sięgnął po twój felieton, zawsze był czymś zachwycony – powiedział Kamil. – Sam tego dokonałeś. Jesteś niesamowity.

Joaquín spojrzał Kamilowi w oczy i uśmiechnął się lekko. Stanął na palcach, żeby go pocałować. Chłopak pochylił się lekko, obejmując go. Chwilę później obaj wylądowali na łóżku.

Cicho grająca w tle piosenka A Mi Manera była jednym z niewielu dźwięków, jakie oprócz bijących głośno serc i naglącego szeptu dało się słyszeć w tamtej chwili.