PROLOG (Joaquín)


Auditum budziło się z letargu bardzo powoli. Najważniejsze jednak było to, że w ogóle się budziło. Mimo mroźnego listopadowego poranka, mieszkańcy wyszli z domów, by ruszyć w stronę miejskiego rynku. Donośne głosy miejscowych przekupek było słychać już z daleka. 

Joaquín otworzył oczy. Leżał tak przez dłuższą chwilę, wpatrując się w sufit. 

Posiadał dom, w którym może spać, łóżko na którym może się przekręcać do woli. Nocami nie jest mu zimno. Nie boi się, że ktoś przyjdzie go szukać. Jeszcze do niedawna uciekałby przed strażnikami, przed tymi, którzy chcieliby go skrzywdzić. Teraz nie musi tego robić. Życie jeszcze nigdy nie było tak spokojne. Ludzkie. Normalne. 

Nadstawił uszu. Wydawało mu się, że słyszy jedną z tych piosenek, które ludzie lubili włączać przy śniadaniu na okrągło, nawet jeśli nie do końca wiedzieli, o czym się w nich śpiewa. Znał ten utwór. Nie pamiętał tylko, skąd... 

Odrzucił kołdrę na bok, wstał i przeciągnął się powoli, po czym ruszył w stronę toalety, by się ogarnąć. Sięgnął po golarkę, po czym obrócił ją w dłoniach. Kiedyś musiałby taką ukraść, ciąć swoją skórę nie posiadając dobrego lustra. Spojrzał w nie. 

Nie poznawał siebie. Rany po ostatnich wydarzeniach zaczęły zanikać. Niektóre, te głębsze, goiły się wolniej, jednak nie rzucały się w oczy innym ludziom, wiedział o nich on sam. Jego rysy stały się ostrzejsze, ale nie stracił swojego chłopięcego wyglądu. Czuł się doroślej, ale mimo wszystko pozostawał dzieckiem. Nie umiał tego do końca wyjaśnić. Wciąż musiał się wiele nauczyć. Po wszystkim, przez co przeszedł, znalezienie się nagle w normalnym domu stanowiło dla niego nie lada wyzwanie. Jego niska postura wyróżniała się na tle tego mieszkania, podobnie jak jego sposób bycia.

Kilkanaście minut później zszedł na dół, z przyzwyczajenia narzucając na siebie bluzę o kilka rozmiarów za dużą. Z kuchni dobiegły go dźwięki piosenki Soy zespołu Gipsy Kings oraz jakieś skwierczenie. Stanął w drzwiach, zerkając na tych, którzy znajdowali się w pomieszczeniu. 





Młody owczarek niemiecki właśnie zabierał się za to, co wrzucono mu do miski, przy okazji rozrzucając nieco karmy na podłogę. Starszy mężczyzna szukał czegoś w szafce, wyciągając na blat paczki z przyprawami. Joaquín rzucił wzrokiem na stół, na którym od jakiegoś czasu znajdowało się śniadanie. 

W tym samym momencie zauważył, kto obserwuje miasto zza firan starego okna. 




Kamil wpatrywał się w ludzi spacerujących chodnikiem. Raz na jakiś czas na jego twarzy pojawiał się uśmiech. Podobno dotychczas nie widziano go zbyt często. Ba, nie widziano go w ogóle. Joaquín nie słyszał zbyt wiele o tej historii, jednak miał nadzieję, że czegoś się w końcu dowie. Biorąc pod uwagę ostatnie wydarzenia, to Naznaczeni wiedzieli o nim więcej, niż powinni. A sam Kamil… 

No cóż, to on zaproponował mu, by tutaj zamieszkał. Joaquín nie miał pojęcia, dlaczego chłopak podjął taką decyzję. Nie zadawał pytań, do niczego go nie zmuszał. Zachowywał się jak ktoś, komu faktycznie zależy na życiu drugiego człowieka. Na jego życiu. Przecież to mu powiedział, prawda? Słowa, które skierował do Joaquina w dzień jego osiemnastych urodzin, kiedy Naznaczeni wspólnymi siłami powstrzymali Perduella, miały chyba głębsze znaczenie, niż Joaquín początkowo przypuszczał. 

Przynajmniej on chciałby, żeby tak było. Inaczej znajdzie się w cholernie trudnej sytuacji. Jakby nie patrzeć, już się znalazł. Co on tu w ogóle robił?

Brus zamknął szafkę i odwrócił się w jego stronę. Poprawił okulary. 

– Dzień dobry! Siadaj do śniadania, zanim ostygnie – oznajmił. 

Zastanawiające. Dziadek Danilecki tak szybko zdążył przyjąć do wiadomości, że chłopak zostanie tu na dłużej. Kruczowłosy musiał nieźle kombinować, by powód tej wizyty wydał się w miarę logiczny. Zresztą, cudem był już sam fakt, że Brus się na to zgodził. Musiał mieć wielkie zaufanie do wnuka. 

Joaquín wyciągnął z szafki kubek, który wcześniej sobie wybrał, będąc w okolicznym sklepie – 
z wizerunkiem kilku pingwinów wpatrujących się w niebo. Usiadł przy stole naprzeciwko Kamila, który właśnie odsunął się od okna. 

Joaquin nie miał pojęcia, jak z nim dialogować. Miał wrażenie, że cokolwiek powie, zabrzmi to sucho albo zbyt patetycznie – nie tylko z powodu tego, co razem przeżyli. Do tej pory nie mieli jeszcze okazji, by o wszystkim porozmawiać. Kamil stracił umiejętność czytania w myślach, jednak Joaquin miał większy problem. Medalion przywrócił mu ważniejsze wspomnienia związane z przeszłością, a szkice matki odnalezione w Sali Światła ułożyły rozrzucone puzzle życia. Jeśli chodziło o emocje, Joaquin miał je wypisane na twarzy, był jak otwarta księga. Musiał to jakoś maskować, więc mówił zupełnie coś innego, niż myślał. Wydawał się nieszczery, jakby jego osobowość była rozbita na dwie części. Dopóki nie powie nikomu, kim jest naprawdę... Nikt go nie pozna. 

Zerknął w stronę okna, próbując rozszyfrować to, co napisano na bilbordzie po drugiej stronie ulicy. Wszystko, co widział, było nieco zamazane. Odszedł nie tylko jego dar, odeszła też zdolność widzenia bez okularów. Dopóki nie będzie ich miał, świat pozostanie częściowo za mgłą. Zastanawiające, że wcześniej okularów nie posiadał. Zawsze zastanawiał się, jak to jest obserwować rzeczywistość zza szyb. Niedługo tego doświadczy.

Nalał sobie herbaty do kubka, po czym chwycił za talerz, na którym znalazły się pachnąca jajecznica z boczkiem oraz świeży chleb przyniesiony prosto z piekarni. Czuł się bardzo dziwnie. Ktoś zrobił mu śniadanie. Miał gdzie jeść, miał co pić. To było tak niezwykłe, że ciągle się wszystkiemu dziwił. Słyszał, że jest bardzo wyalienowany, a im więcej osób mu to mówiło, tym bardziej się tak czuł. 

Bo to chyba tak działa, prawda? Słyszysz o sobie tyle rzeczy z ust wielu osobników, że w końcu
zaczynasz w nie wierzyć. Ale on sam wierzył w coś innego. Wierzył w to, że będzie mógł zaistnieć 
w świecie normalnych ludzi. Statystycznych śmiertelników, którzy zajmowali się codziennymi sprawami. 

Pies skończył swój posiłek i przyszedł do niego, wkładając mu pysk pod dłoń położoną na narożniku. Chłopak spojrzał na Rafa. O dziwo, nawet jeśli przez jakiś czas posiadał kota, od samego początku kochał psy. Ten zwierzak był wyjątkowo rezolutny i Joaquín miał wrażenie, że chce dotrzymać mu towarzystwa za wszelką cenę. Podobno psy są wyjątkowo lojalne i pokazują ludziom, czym jest prawdziwe oddanie i bezwarunkowa miłość. Może była to tylko plotka rozpuszczona przez posiadaczy psów, jednak on nie miał co do tego wątpliwości. 

Raf wpatrywał się w niego przez dłuższą chwilę, raz po raz przerzucając swój wzrok na talerz 
z kanapkami. Joaquín uśmiechnął się i podał mu kawałek. Raf spałaszował go raz dwa i zamerdał ogonem, domagając się więcej. 

– Ty już dostałeś swój deputat – oznajmił Brus, nagle odwracając się w stronę stołu. Raf przekręcił głowę, po czym pisnął coś pod nosem i w zgarbionej postawie wrócił na swoje posłanie, które znajdowało się w rogu kuchni. Wziął do pyska zabawkową kość i zaczął ją przygryzać, wydając przy tym groźne dźwięki przypominające warknięcia. 

Brus usiadł przy stole ze swoim kubkiem i sięgnął po cukierniczkę, by osłodzić kawę. Zerknął na Joaquína i po raz kolejny zachęcił go do jedzenia, uśmiechając się. 

– Co masz dzisiaj w planach? – spytał Danilecki, zwracając się do Kamila. 

Kruczowłosy przełknął to, co miał w ustach. 

– Już zaniosłem faktury do księgowej, jeśli o to chodzi. Wskoczymy z Joaquínem do optyka po okulary.

Joaquín przestał przeżuwać i spojrzał na niego ze zdziwieniem. 

– Załatwiłem ci wizytę – odparł Kamil, odkładając widelec na pusty już talerz. – Nie będziesz przecież ślepy. Trudno tak pracować. 

Praca. Uczciwa praca, podczas której pieniądze się zarabia, a nie kradnie. Tak właśnie Kamil przekonał dziadka do tego, by Joaquín tu zamieszkał. Brus był już starszy i nie mógł sobie pozwolić na nieustanną pracę z powodu kłopotów z sercem. Kamil zaś nie poradziłby sobie ze wszystkim sam. I tak zrezygnował ze studiów, dokładnie z astrofizyki i kosmologii, by zająć się sklepem. Dlatego też Danileccy potrzebowali pomocnika. Joaquín był idealnym kandydatem. Brus dowiedział się, że chłopak jest już pełnoletni i może zająć miejsce asystenta. 

Joaquín dokończył śniadanie, po czym dopił herbatę i wstawił wszystkie naczynia do zlewu. Starał się nie skupiać na tym, że jest obserwowany. Był tak przyzwyczajony do życia w samotności, że nie mógł się przestawić. Kiedy ktoś na niego patrzył, nie potrafił wykonywać normalnych czynności, chociaż zdecydowanie wiedział, jak to robić. Tylko koncentracja dawała mu gwarancję, że nie pozbija tych cholernych naczyń. 

Odetchnął z ulgą, gdy odstawiał ostatni talerz na suszarkę. Wytarł ręce o bluzę, po czym rzucił okiem na ściereczkę znajdującą się tuż obok. No tak, przecież służyła do osuszenia dłoni. Tak robili pozostali ludzie, prawda? Potrzebował czasu, żeby się do tego przyzwyczaić. 

Wyszedł z kuchni, stając przy drzwiach wyjściowych. Kamil właśnie ubierał buty, trzymając w zębach jakąś teczkę z dokumentami. Widocznie uznał, że to o wiele wygodniejsze niż odłożenie jej na bok. Zdaje się, że on i Raf mieli ze sobą wiele wspólnego. Kruczowłosy podniósł się i wziął dokumenty w dłoń, po czym podał Joaquínowi kurtkę wiszącą tuż obok szafki. 

– Dziadku, my idziemy! – zawołał, wyciągając klucze z kieszeni. Skinął głową na Joaquína i otworzył drzwi, wychodząc na zewnątrz. 

Raf pożegnał ich kilkoma szczeknięciami. 

Ulice Auditum były pełne liści, które pozwijały się już ze starości, przybierając brązowy kolor. Łamały się i szeleściły pod stopami przechodniów, którzy maszerowali przed siebie w ten słoneczny poranek. Chłopcy szli w milczeniu, obserwując okolicę. Joaquín nie odzywał się ani słowem. Usilnie unikał spojrzeń innych osób. 

Chłopcy zatrzymali się przed wysokim budynkiem z niemal całkowicie przeszklonym wejściem. Po drugiej stronie znajdowało się kilka osób. Przeglądały się w lustrach, przymierzając oprawki. Joaquín poczuł, że w gardle rośnie mu gula. 

– Ja tam nie wchodzę, tam jest za dużo ludzi. 

Kamil przewrócił oczyma, słysząc ten cierpki komentarz. 

– Ludzi takich jak ty. Nie możesz przez całe życie widzieć świata jak za mgłą – odparł kruczowłosy, ciągnąc go za rękaw kurtki. 

Gdy weszli do środka, odezwał się dzwonek zawieszony nad drzwiami. Kilka głów skierowało się 
w ich stronę. Joaquín wstrzymał oddech. Wypuścił go z ulgą, kiedy ludzie po paru sekundach wrócili do swoich zajęć. Do Kamila podeszła jedna z kobiet mająca na sobie coś w rodzaju białego fartucha lekarskiego. Poprawiła swoje okulary i zerknęła na chłopców. 

– Który z panów był umówiony dziś na wizytę? 

Kamil lekko szturchnął Joaquína, dając mu do zrozumienia, że ma się odezwać, bo inaczej uznają go za idiotę. Chłopak skinął głową, chcąc zaznaczyć, że chodzi o niego. Kobieta uśmiechnęła się i wskazała mu gabinet. 

Joaquín wszedł do środka, przyglądając się urządzeniom rozstawionym w pomieszczeniu. Zamknął oczy, chcąc wyrzucić ze swojej głowy wszystko to, co kojarzyło mu się z przyrządami ze szpitala psychiatrycznego. Dlaczego to coś przyszło mu na myśl akurat teraz? Spodziewał się, że każdy dotyk nieznanej mu osoby sprawi mu ból, o którym będzie chciał jak najszybciej zapomnieć. Czuł, że jego mięśnie się spinają, by mógł zareagować, gdy tylko ktoś wyciągnie do niego dłoń. 

Ku jego ogromnemu zdziwieniu, nic takiego się nie stało. Od wejścia tutaj nikt nie próbował go dotknąć chociażby opuszkiem palca. Wskazywano mu, gdzie ma usiąść, jak ustawić głowę, co opisać i powiedzieć. Nikt nim nie szarpał. Nikt nie podnosił głosu. Nikt nie chciał go unieszczęśliwiać. Wszyscy chcieli mu pomóc. Tak bardzo, że to wydało mu się podejrzane. To było jednak tylko pierwsze wrażenie. W przeciągu kilku minut przestał odczuwać strach i poczuł się znacznie lepiej, gdy to ciężkie uczucie w żołądku i klatce piersiowej go opuściło. 

Wyszedł z gabinetu, niosąc w dłoniach jakąś kartkę, którą musiał podać kobiecie siedzącej przy ladzie naprzeciwko laptopa. 

– Świetnie. Teraz tylko wybierzemy odpowiednie oprawki. 

Joaquín rzucił okiem na wszystko to, co znajdowało się na przeciwległej ścianie. 

Kobieta co rusz podawała mu nową parę, ale on nie miał pojęcia, jak reagować. Nie wiedział, co to znaczy dobrze wyglądać. Przecież przez te wszystkie lata w ogóle nie musiał się tym zajmować. Wystarczyło mu to, że nie biegał po dystryktach tak, jak go Bóg stworzył, reszta była nieważna. 

I nagle musiał wyskoczyć z tego, co ludzie z jego otoczenia nazwali „łachmanami” i zacząć „ubierać się jak człowiek”. 

Czemu bycie człowiekiem jest takie wymagające? 

Kobieta zacisnęła usta w cienką linię, nie bardzo wiedząc, co zrobić. W końcu zmrużyła oczy, zastanawiając się nad czymś. Odwróciła głowę, widząc kruczowłosego chłopaka wpatrującego się w to, co miał przed sobą. Uśmiechnęła się pod nosem. 

– Chyba mam coś, co na pewno będzie pasować. 

Mówiąc to, podała Joaquínowi oprawki będące czarne z zewnątrz, a jasnozielone wewnątrz. Chłopak wziął je od niej ostrożnie, po czym założył na nos. Kiedy to zrobił, Kamil prychnął z uśmiechem. 




– No co? – rzucił Joaquín, zerkając na niego. 

– Myślałem o nich od początku. 

Kobieta stojąca obok skinęła głową z uśmiechem. 

– Idealne. Doskonale podkreślają kolor oczu i pasują do kształtu twarzy – powiedziała, kiwając głową z aprobatą. – Decydujemy się? 

Joaquín wzruszył ramionami. Chyba nie miał wyjścia. 

To był wstęp do zwyczajnego życia.