Rozdział 10 (Eliasz)


Młody Evans wstał wcześniej, by zobaczyć się z opiekunkami sierocińca, zanim rozpocznie kolejny dzień. Przygotowane niedawno notatki wpakował do torby i założył ją na ramię, wychodząc z pokoju. W kuchni trafił na rodziców, którzy właśnie szykowali sobie śniadanie. Przywitał się z nimi. Odpowiedzieli mu uśmiechem. Taka atmosfera już dawno nie panowała w tym domu. Dotychczas byli zbyt obojętni, by pytać go o cokolwiek. Kiedyś byłby przerażony nagłą zmianą postawy, ale przecież dobrze wiedział, że cuda się zdarzają. 

– Jak było wczoraj na zajęciach u Acrisa? – spytała kobieta, wyjmując awokado ze skórki. Wkroiła je do porannej sałatki. – Dowiedziałeś się czegoś o tajemnicach ludzkiej psychiki? 

– Robyn, kochanie – odparł Evans zza gazety. – Skoro Oliver mierzy w doktorat, nie ma czasu na zbędne pogawędki. Wykonuje to, co ma do zrobienia, i już. 

– Corey... Mówimy o kimś, kto ma czas na pracę, zajmowanie się dzieckiem sąsiadów, a nawet edukowanie naszego syna po godzinach. Może tylko ty nie jesteś wielozadaniowy. 

– Przypomnij mi o tym w sypialni, dobrze? 


Eliasz zaśmiał się, słysząc tę wymianę zdań. Na szczęście nie było w niej żadnej złej uszczypliwości. Tak właśnie zachowywali się jego rodzice, kiedy byli prawdziwymi ludźmi, a nie tylko maszynami do zarabiania pieniędzy. Chłopak musiał przyznać, że po przepędzeniu demonów podczas rytuału również w ich domu zapanował spokój. Babcia Józefina i dziadek Zachariasz byliby dumni. Wreszcie zaczęło się układać. 

– Zajęliśmy się statystyką – oznajmił w końcu chłopak, pakując sobie kilka rzeczy na przekąskę. – Oliver potrafi pracować nawet wtedy, kiedy śpi. Zresztą, nasz mózg nigdy nie zasypia, wiedzieliście o tym? 

Robyn i Corey spojrzeli po sobie, wywracając oczyma. Eliasz wiedział, że są już wykończeni psychologicznymi nowinkami. Mimo wszystko wiele razy wyrażali zadowolenie, ponieważ ich syn wybrał – jak oni to nazywali – dobre studia. 

– Idę na wykład. 

– Tak wcześnie? Wydawało mi się, że zaczynasz o jedenastej? 

– Mam jeszcze coś do załatwienia. Na razie! – rzucił Eliasz na pożegnanie i wyszedł z domu. 

Nie chciał im mówić, że idzie do sierocińca, chociaż wiedzieli o tym doskonale. Starych ran nie powinno się na nowo otwierać. Musiał poczekać, póki się nie zagoją. Nie ukrywał przed nimi prawdy, chętnie podzieliłby się tą informacją. Po prostu nie pytali. 

Mroźny jesienny wiatr dmuchnął mu w twarz, gdy przemierzał ulice Auditum. Dzisiejszego dnia Eliasz zostawił swoją deskorolkę w pokoju. W nocy deszcz zmoczył chodniki, można było się poślizgnąć na zwyczajnym liściu. 

Czas zdawał się płynąć o wiele szybciej, od kiedy wrócił na studia. Gdyby nie choroba babci, być może wcale by ich nie przerwał. Jak to się stało, że poświęcił swoją przyszłość na rzecz innej osoby? Jego altruizm miał chyba jakieś granice, chociaż sam jeszcze ich do końca nie poznał. Może taki był plan. W końcu przepowiednia mówiła o całym życiu, nie tylko o określonej chwili. Eliasz bardzo przyjął ją sobie do serca, a jako osoba, która posiadała wtedy dar proroctwa, nie mógł się z nią nie zgodzić. 

Stanął przed bramą sierocińca, szukając odpowiedniego przycisku na domofonie. Odezwała się Amelia, natychmiast wpuszczając go do środka. Kiedy stanął przed drzwiami, kobieta przywitała go promiennym uśmiechem i wprowadziła do środka. 

– Masz ochotę na herbatę i ciasto, zanim pójdziesz na wykład? – zaproponowała, wprowadzając go do sali, w której zazwyczaj bawiły się dzieciaki. 

– Jasne, czemu nie – odparł, wieszając swoją kurtkę na oparciu krzesła. 

Rozejrzał się po pomieszczeniu, w którym panował dość spory gwar. Dzieciaki wychodziły z Anastazją na spacer do przedszkola, w którym odstawiano jakieś przedstawienie. Kobieta podawała im kurtki i wiązała szaliki. Wśród tej rozbawionej sfory Eliasz dostrzegł Francisa i, ku jeszcze większemu zdziwieniu, Joaquína. Chłopak pomagał dzieciakowi z jakimiś skryptami. Widząc Eliasza, uniósł dłoń, witając się z nim. 

– Cześć – rzucił Evans, kiedy dzieciaki w końcu wyszły z sali, robiąc całkiem sporo hałasu na zewnątrz. – Nie powinieneś być teraz w pracy? 

– A ty nie powinieneś siedzieć na wykładzie? – odparł Joaquín, wkładając ręce do kieszeni. 

Eliasz zerknął na zegarek. Sklep otwierają o dziesiątej. Zostało jeszcze półtorej godziny. Westchnął z uśmiechem. Joaquín jak zwykle okraszał wszystko sarkazmem, ale do tego zdążył już przyzwyczaić najbliższe otoczenie. Eliasz uznał, że to jedyna broń, którą chłopak mógł się teraz posłużyć, chcąc chronić się przed ludźmi i ich komentarzami. Mechanizmy obronne były mu znane, chociaż nie wiedział, jak się nazywają. 

Gabriela wniosła do środka dwa kubki z gorącą herbatą i pudełko wypełnione po brzegi domowym ciastem. Postawiła je na blacie i przeprosiła chłopców, że nie może im towarzyszyć – właśnie zajmowała się dokumentami. Kiedy to powiedziała, jacyś ludzie – wysoka kobieta i niższy mężczyzna – stanęli w progu, uśmiechając się do nich. Wkrótce ruszyli za Gabrielą do gabinetu. 

Chłopcy siedzieli w ciszy. Od rozwiązania sprawy Zimmermannów minęły dwa tygodnie, a Eliasz nadal nie miał pojęcia, jak rozmawiać z Joaquínem. Wiedział, że chłopak mógł czuć się ogołocony ze swojej historii, ponieważ przepowiednia mówiła głównie o nim. Ba, wszystkie obrazy wiszące w Sali Światła i dokumenty przygotowujące Naznaczonych do walki były wykonane i spisane głównie przez jego matkę, Anielę. On sam zaś był człowiekiem przez lata błąkającym się po świecie, by w końcu stawić czoła największemu demonowi – Demonowi Śmierci. Jego historia była zbyt tragiczna, by opowiadać o niej na głos, tym bardziej w tym miejscu. Chłopak nie miał już niczego, co mógłby ukryć... chyba że opowieść Józefiny o czymś nie wspominała. Było jednak zbyt wcześnie na wypytywanie o takie rzeczy. Joaquín wciąż potrzebował czasu, by wyleczyć się z nienawiści do ludzi. To wyjaśniało wiele – naprawdę nieźle go skrzywdzili. Eliasz chciałby zrobić cokolwiek, by mu pomóc. Oliver również mógłby się w to zaangażować, w końcu był psychologiem. Ale Joaquín nie chciał pomocy. Nie dlatego, że poradziłby sobie z tym sam, tylko dlatego, że nie był gotowy na to, by powiedzieć o wszystkim. Jeszcze nie. 

Pozostali uszanowali jego decyzję. Mimo wszystko przeszłość odcisnęła na nim swoje piętno. Przyczynił się do tego demon, który odebrał mu nie tylko dar, ale też możliwość dobrego widzenia. Może było to skutkiem jego dotychczasowych poczynań? 

– I co z twoim wzrokiem? – spytał w końcu Eliasz, kiedy Joaquín odłożył pusty kubek po herbacie na blat. 

– Krótkowzroczność. Nie jest źle, ale… Mimo wszystko potrzebuję okularów… Dzisiaj je odbiorę. 

Eliasz skinął głową. Wcześniej Joaquín miał problemy z mówieniem do ludzi, jeśli w danej chwili nie był cięty. Teraz już taki nie jest. Być może to dobry znak. 

– Francis będzie grał coś w przedstawieniu? – zagaił blondyn. 

– Uczył się jakiegoś wiersza i ma go wygłosić. Wpadłem rano, bo chciałem życzyć mu powodzenia i pomóc mu się pożegnać z tym wszystkim. 

– Pożegnać? 

Joaquín skinął głową, odstawiając kubek z herbatą. 

– Ludzie, których widziałeś, to państwo De Mercy. Właśnie załatwiają wszystkie papierowe sprawy. 


Eliasz w zdziwieniu wysłuchał historii o tym, jak małżonkowie poszukiwali dzieciaka od kilku lat. Dotychczas podróżowali, jednak wrócili do kraju, dostając informację o tym, że Francis przebywa w sierocińcu w Auditum. Matka Francisa zgodziła się wziąć udział w terapii odwykowej i poprosiła swoją siostrę, Audrey De Mercy, by zajęła się dzieckiem do czasu, gdy wszystko się nie wyklaruje. Audrey razem z mężem Simonem przystała na tę propozycję. Eliasz nie mógł uwierzyć w to, że wszyscy rozstaną się z Francisem. 

Teraz wszystko wracało do normy. Pokonanie demonów pozwoliło Naznaczonym przywrócić szczęście każdemu, nie tylko im. Dzięki temu Francis nareszcie będzie miał rodzinę. Może w przyszłości pojedna się ze swoimi rodzicami. Jeśli to wszystko było planem z góry, to Eliasz był pewien, że życie jego i przyjaciół potoczy się lepiej, niż wcześniej zakładał. 

– A Francis? Jak to przyjął? – zapytał po chwili milczenia. – Przecież przyzwyczaił się do sióstr. I do ciebie. 

– Dlatego tu jestem. Musiałem mu wytłumaczyć parę rzeczy. Weźmie ze sobą Natana, kot będzie mu towarzyszył zamiast mnie. De Mercy mają już dorosłe dzieci, więc Francis nie musi z nikim konkurować. 

– Nadal trzyma samolocik, który dla niego wystrugałeś? 

– Nosi go ze sobą jak jakieś trofeum – odparł Joaquín, zaś Eliasz mógł dostrzec na jego ustach mikroskopijny uśmiech. 

– Nic dziwnego, skoro cię szanuje. Byłeś jedną z osób, która mu pomogła. Ma do ciebie ogromne zaufanie. 

Chłopak wzruszył ramionami, sięgając po kolejny kawałek ciasta. Eliasz mógłby przysiąc, że ten człowiek nigdy nie jest najedzony. A przecież wcale nie wygląda na żarłoka. Kamil musi nieźle narzekać na to, że zapasy w domu szybko się kończą. Ale… Sam się na to zdecydował. Chyba był gotowy na konsekwencje. 

– Á propos zaufania… Jak się czujesz u Danileckich? – rzucił Eliasz, sięgając po ciasto, zanim całkowicie zniknęło. 

Joaquin nieomal zachłysnął się jedzeniem. 

– Okay – rzucił młody Zimmermann, ocierając usta. 

Evans zastanawiał się, co powiedzieć. Gdy poznał Joaquina, miał wrażenie, że rozmawia z dzieckiem, które dopiero uczy się, jak funkcjonować wśród ludzi, jakby demon odebrał mu intuicję – ale tylko tę część, która dotyczyła spraw związanych bezpośrednio z nim i bliskim mu otoczeniem. Problem był nieco większego kalibru, niż Eliasz początkowo się spodziewał. Nie wiadomo, co tak naprawdę myślał Joaquín. Owszem, jego główna historia była znana, ale brakowało pewnych fragmentów – siedem lat jego życia zionie pustką, nic o nich nie wiadomo. To właśnie sprawia, że nie tak łatwo jest z nim rozmawiać. Tak jak z dzieckiem – a jemu przecież nie powie się wprost o paskudnych rzeczach, zupełnie oczywistych dla dorosłych. 

Młody Zimmermann zwyczajnie stracił dzieciństwo i próbował je odzyskać. Być może dlatego pomagał Francisowi – może nie chodziło o bycie starszym, doroślejszym. Chodziło o przebywanie z równymi sobie. A może Eliasz po prostu się mylił. Miał wrażenie, że musi to skonsultować z Oliverem. Mężczyzna powinien mieć jakieś rozwiązanie. W końcu to prawda miała wszystkich wyzwolić. 

Zerknął na zegarek. Musiał powoli zmierzać na uczelnię. Wstał, sięgnął kurtkę i zaczął się ubierać. Joaquín uniósł głowę, zerkając na niego zza klockowej budowli. 

– Eliasz… – zaczął, gdy Evans ruszył w stronę drzwi wyjściowych, dziękując siostrom za poczęstunek. 

– Tak? 

– Mówienie prawdy jest najlepszym żartem pod słońcem. 

Eliasz stanął w bezruchu, wpatrując się w Joaquína bez słowa. Czy on właśnie wyczytał to z jego umysłu? Nie, przecież żaden z Naznaczonych nie posiadał już daru. Więc dlaczego? 

Evans nie chciał się nad tym dłużej zastanawiać. Wyszedł z budynku, kierując się w stronę uczelni. Zanim znalazł się za bramą, odwrócił się w stronę okna, z którego chłopak go obserwował. Joaquín uśmiechnął się jak dziecko, po czym zniknął za rogiem.