Rozdział 6 (Joaquín)


Joaquín wszedł na dach, kiedy pozostali domownicy znaleźli się już w łóżkach. Założył ciepłą kurtkę, którą znalazł niedawno w sklepie z używanymi ciuchami. Chociaż była o dwa rozmiary za duża, mógł się nią okryć jak kocem i udawać, że tak chroni się przed całym światem. Już kiedyś tak robił... 

Trzymając w dłoniach termos z gorącą herbatą, zerknął w niebo, na którym mieniły się gwiazdy i księżyc, tej nocy w pełni. Dokoła migotały światła ramp i latarni, kilka neonów i raz na jakiś czas – świateł w domach ludzi. 


Sącząc herbatę, usiadł na gzymsie i wsłuchiwał się w dźwięki aut przejeżdżających przez Auditum. Nie mógł niczego w pełni widzieć, ponieważ nie odebrał jeszcze okularów, mimo wszystko próbował skupić się na melodii miasta, która towarzyszyła mu od dłuższego czasu. Wcześniej nie był przyzwyczajony do słuchania, ale przebywanie w sklepie muzycznym wymaga od człowieka, by czegoś się nauczył. Joaquín miał możliwość przyjrzenia się wszystkiemu z bliska i sprawdzeniu, jak Danileccy radzą sobie z tym biznesem. 

Tego wieczoru dziadek Kamila postanowił usiąść z nimi przy kolacji i opowiedzieć o dawnych dziejach. Zanim Jeremiasz Danilecki stał się Brusem, pracował na poczcie. Tam też poznał swoją żonę, Kalię. Danilecki został wezwany do wojska, stał się kapralem. Nazwano go Brus. Stwierdził, że na początku posiadał pseudonim Ursus, czyli niedźwiedź, ale ktoś go potem przekręcił. Tak czy owak, Brus pozostał Brusem aż do dziś. Kiedy szukają go starzy znajomi z wojska, właśnie w ten sposób się do niego zwracają. I chociaż Kalii już z nim nie ma, ponieważ pochował ją kilka lat temu, Brus wciąż jest uśmiechnięty tak, jak dawniej. 

Danilecki nieźle się rozgadał, więc reszta mogła milczeć, słuchając o opowieściach z dawnych lat. Joaquín ciągle łapał się na tym, że się śmieje, razem z Kamilem. Widać było, że Brus lubi sprawiać radość innym ludziom, a jeszcze bardziej cieszyło go to, że kruczowłosy wreszcie się nie boczył. Ich zabawnym reakcjom towarzyszyło także szczekanie Rafa, który zdawał się rozumieć, o czym przy nim rozmawiano. 

Historia tego psiaka również należała do interesujących. Joaquín przypomniał sobie o tym, jak sam znalazł Natana. Raf był tak samo potrzebujący. Właściciele porzucili go gdzieś w krzakach. Pies kwilił w kartonie. Kamil usłyszał go, spacerując samotnie po wrzosowiskach. Zabrał go do domu, nakarmił i opatrzył, po czym uczynił lokatorem swojego mieszkania. Joaquín nie miał pojęcia, że kruczowłosy byłby do tego zdolny, a jednak. Przecież zajmował się opatrywaniem nie tylko psich ran. Robił z tego wielką tajemnicę, a było to cholernie oczywiste, jak to, że wcale nie był żadnym recydywistą. No, chyba że dorobił się kilku mandatów za przekroczenie prędkości. Joaquín wyśmiał go, myśląc, że gdyby jego kartoteka nadal istniała, już dawno musiałby wylądować w więzieniu. Co prawda większość win nie należała do niego, przypisywał je raczej swojemu demonowi. Mimo wszystko, ludzie stwierdziliby, że to bajka. 

Joaquín nie dowiedział się jeszcze, co naprawdę stało się z rodzicami Kamila. On sam nie był w stanie opowiadać o Anieli i Andrzeju, ani o swojej historii. Miał wrażenie, że to jeszcze nie jest dobry czas na takie zwierzenia. Wciąż bał się, że jeśli Danileccy dowiedzieliby się zbyt wiele, on musiałby szukać sobie nowego domu. Z drugiej strony, kiedy teraz o tym myślał, brzmiało to absurdalnie. Co naprawdę stało za decyzją Kamila, kiedy zdecydował się przyprowadzić go tutaj po raz pierwszy? Co było jego demonem? Na pewno jakiegoś miał. Każdy z Naznaczonych go posiadał, tak głosiła przepowiednia. I podobno musiał go pokonać, zanim wkroczył na krwawe ziemie śmiertelnych rytuałów. Musiał doświadczyć zła, by wiedzieć, jak je pokonać. Straszna próba, ale konieczna, by udoskonalić siebie. Z czym zatem walczył Kamil? Co było wielką niewiadomą z jego przeszłości? 

Joaquín zerknął na spacerujących po chodniku ludzi, wkrótce wchodzących do kamienicy położonej po drugiej stronie ulicy. W tej chwili chłopak pomyślał, że jego utracony dar byłby przydatny w takich sytuacjach. Mógłby obserwować ludzi z daleka, bez żadnych bliższych kontaktów. Akceptował tamto życie, chociaż przynosiło mu wiele cierpienia. W końcu jego oczy przyzwyczaiły się do ciemności, jego serce również. Kiedy zerwał te więzy, poczuł nagłą pustkę. Mimo wszystko był wolny od ciężaru, jaki spoczywał na nim przez wszystkie lata po stracie rodziców i innych, ważnych dla niego osób. 

Jeśli nazywa się to próbą charakteru, i jeśli naprawdę o to chodzi Wszechmogącemu, to jest On bardzo pomysłowy. Joaquín już dawno przestał Go winić za to, kim był albo jak potoczyło się jego życie. Teraz siedział na jego skraju widząc, jak szybko się ono zmieniało. I nareszcie w nie uwierzył. Odzyskał wiarę w sens tego wszystkiego za sprawą ofiary rodziców. Zresztą, skoro miał do czynienia z demonami, musiał też wierzyć w anioły. Biel i czerń, dobro i zło, tego nie dało się rozdzielić. Można tylko wybrać, co jest lepsze. Ktoś kiedyś napisał o tym w jednym z wierszy, który Joaquin wyrył sobie w sercu, będąc zmuszonym do spalenia listu. 

Chłopak wypuścił powietrze z ust, obserwując jak przed jego twarzą pojawia się gęsta chmura. Natychmiast się ulotniła, znikając gdzieś w przestrzeni. Noce były coraz to chłodniejsze, ale właśnie nocą wszystko wydawało mu się piękniejsze. Szczególnie, że w ciemności najlepiej widział światło. 

Auditum było jego miastem, tego nie dało się ukryć. Nawet jeśli większość życia spędził, błąkając się po różnych miejscach, to tutaj odnalazł dom. Zabawne, że tak szybko nazwał tę starą kamienicę domem. Równie dobrze mógłby teraz uciec i zniknąć z życia ludzi, których poznał. Miał jednak wrażenie, że coś go zmieniło. Czymkolwiek to coś było, nie pozwalało mu podejmować pochopnych decyzji. Znalazł wreszcie tych, którym na nim zależało. Nie mógłby z tego zrezygnować. Troska. To był nowy dar. Dar, który go nie wykańczał, ale dodawał mu siły. Za niego mógł tylko dziękować. 

Wstał powoli, kierując się w stronę drabinki prowadzącej na dół. Ostatni raz spojrzał w niebo, na którym właśnie zaiskrzyła jedna z gwiazd, odznaczając swoją obecność w oceanie Wszechświata. 
Joaquín wszedł do kuchni i odstawił termos, po czym odwiesił kurtkę i ruszył do pokoju. Szedł najciszej jak potrafił, ponieważ podłogi w tej kamienicy miały tendencję do skrzypienia. Chociaż Brus wcale tego nie słyszał, bo zdarzało mu się chrapać, Joaquín nie miał ochoty zwracać na siebie uwagi. Chłopak przeszedł cicho obok pokoju Kamila. Zauważył, że drzwi są lekko uchylone. Postanowił tam zerknąć. Zmrużył oczy, próbując dojrzeć cokolwiek. Mimo przyzwyczajenia oczu do ciemności, nie zauważył w pokoju żadnych ludzkich kształtów. 

Zszedł na dół, zerkając na wieszak. Kurtki kruczowłosego nie było, tak samo jak kasku i jego kluczyków. Znowu wyruszył w samotną podróż, zostawiając świat w tyle. Joaquín pokręcił głową i wrócił do swojego pokoju. Zgasił światło i położył się na łóżku, gapiąc się w sufit. 

Jak długo jeszcze będzie się męczył z tym, co czuje? 

Zależy ci na moim nędznym życiu? 

Dla mnie... Wcale nie jest nędzne. 

Przekręcił się na łóżku, przytulając poduszkę do siebie. 

Gdyby Kamil dowiedział się o jego prawdziwych uczuciach, na pewno by go wyśmiał, a może nawet wyrzucił z tego domu. Z pewnością należał do normalnych ludzi, którzy kiedyś chcieliby mieć kogoś normalnego przy sobie. I właśnie to bolało Joaquina najbardziej. 

Sam wykopał sobie grób, godząc się na zamieszkanie w tym domu. Widział Kamila codziennie, pracowali razem, a on próbował zachowywać się normalnie. Na pewno nie powie mu o prawdziwych uczuciach, bo mdliło go na samą myśl o tym. Kamil zapewne zbyłby to jakimś komentarzem albo uznał za świetny dowcip. Tylko że to nie prima aprilis, a Joaquin nie posiadał serca z kamienia. 

Pójdzie w odstawkę. Jak nic.

Zbliżały się ciężkie czasy...