Rozdział 50 (Joaquin)
Joaquín obudził się na dźwięk budzika, rozglądając się po swoim pokoju. Usiadł na łóżku i potarł oczy, zakładając okulary. Spojrzał na zegarek. Miał godzinę, by przygotować się do pracy. Nawet jeśli pracował na pół etatu, to jednak lubił to robić o nieludzkich godzinach – wtedy, gdy w redakcji niemal nikogo nie było. Miał wtedy okazję się uczyć. Dzielił gabinet z Alison, która należała do naprawdę miłych osób, jednak Joaquín i tak wolał pracować w samotności. Wtedy mógł założyć na uszy słuchawki i dzięki muzyce odciąć się od otaczającego go świata obcych głosów. Nadal miał swoją rzeczywistość, kiedy tworzył cokolwiek. Łatwiej było mu rysować czy pisać, a nawet uczyć się na egzamin, skupiając się tylko na jednym zadaniu. Gdy Alison chciała go zagadywać, praca mu nie wychodziła, a nie chciał, by myślano o nim jako o gburze, którym notabene był większość życia.
Ubrał się i zszedł do kuchni, chcąc przygotować sobie śniadanie. Rafa nie było na posłaniu. Joaquín wyjrzał zza framugi, wpatrując się w drzwi pokoju Kamila. Były zamknięte, więc kruczowłosy zapewne wyszedł z psem na spacer.
Chłopak umył kubek po herbacie i poszedł na korytarz się ubrać. Zamknął drzwi i wyszedł z mieszkania.
Gdy dotarł do redakcji, pani Whelan powitała go uśmiechem. Ostatni numer Życia Auditum, w którym pojawiły się jego pierwsze rysunki, odkąd zaczął pracę, wyczerpał nakład. Takie sytuacje zdarzały się dość często, dlatego nie przypisywał swojemu pojawieniu się w biurze jakichś magicznych cech. Niemniej jednak cieszył się, że stał się częścią tego projektu. Usiadł przy swoim biurku i włączył odtwarzacz, na którym znajdowały się wszystkie utwory zespołu Paddy And The Rats, jakie dotąd zostały wydane. Założył słuchawki, sięgając po białe arkusze. Miał już przygotowane wstępne projekty okładki, jednak musiał się do niej przyłożyć. Poza tym, rano dostarczono mu próbki tekstów, które powinien zilustrować. Wyciągnął z podręcznego kubka nowy ołówek i zatemperował go, przykładając do arkusza.
Alison pojawiła się w biurze godzinę później, podgryzając lizaka w kształcie serca.
No tak, zbliżały się Walentynki. Joaquín nigdy nie uważał tego komercyjnego święta za potrzebne. Owszem, było w pewien sposób urokliwe, ale... Zakochani powinni okazywać sobie uczucia cały rok, nie tylko jednego dnia. Z drugiej strony, ktoś musiał na takiej "miłości" zarabiać.
– Cześć, Joaquín. Jak zwykle przyszedłeś wcześniej niż wszyscy.
– Lubię pracować w samotności – odparł spokojnie, kreśląc ołówkiem po papierze.
– Musisz się przyzwyczaić do pracy z komputerem, bo jesteś strasznie niedzisiejszy – zaśmiała się Alison, przygryzając patyczek od lizaka. – Gdzie jeszcze rysuje się ręcznie?
– W Japonii. Tak powstaje większość tamtych komiksów, Alison.
– Skoro tak mówisz… No dobra, ja też biorę się do pracy, nie chcę być gorsza.
Uśmiechnął się do niej i wrócił do rysowania. Otworzył folder z fotografiami, jakie przygotowano do reportażu, by znaleźć jakąś inspirację. Zdał sobie sprawę z tego, że do tej pory nie sprawdził, czy zdjęcia z koncertu skrzypcowego pojawiły się w sieci. Okazało się, że tak. Wkrótce odnalazł wśród fotografii siebie i Kamila razem ze skrzypaczką. Przypomniał sobie, jak wspaniały był to dzień.
Uśmiechnął się w duchu. Zrobiłby wszystko, by jeszcze raz zobaczyć takie zaskoczenie na twarzy Kamila. Wtedy, w świetle lamp, jego oczy lśniły niczym rozgwieżdżone niebo...
– …quín!
Chłopak pokręcił głową, strząsając słuchawki z uszu. Obok niego stała pani Whelan, trzymając w dłoni kolejne dokumenty. Zerknęła na niego zza okularów.
– Przepraszam, zamyśliłem się.
– Nic się nie stało, chłopcze. Artyści tak mają. Jak idą postępy w pracy?
– Już kończę. Został mi tylko marker i kolor.
Kobieta skinęła głową i wyszła z pomieszczenia.
Joaquín poczuł na sobie spojrzenie Alison. Odwrócił się w jej stronę.
Joaquín poczuł na sobie spojrzenie Alison. Odwrócił się w jej stronę.
– A coś ty taki rozmarzony? – zagaiła.
Obrócił monitor przodem do Alison i wskazał ołówkiem na Kamila.
– Wow... Ale ciacho. Kto to? – spytała, wpatrując się w zdjęcie z koncertu z jawnym entuzjazmem.
Powiedział jej prawdę.
Alison otwarła usta ze zdziwieniem.
– CO!? – obruszyła się, wytykając go palcem. – Ty zakochana buło! Jak się poznaliśmy, to nie wspomniałeś, że masz chłopaka! Opowiadaj, ale już!
Joaquín roześmiał się, widząc jej reakcję.
Niebawem dziewczyna wysłuchała opowieści o koncercie.
– Stary, zazdroszczę. Wiesz co, muszę kiedyś zrobić taką niespodziankę Lisie. Będzie wniebowzięta, zawsze chciała wybrać się na koncert LP! Chociaż... Obawiam się, że nie utrzymałabym przed nią tajemnicy. Jeśli organizowałabym przyjęcie – niespodziankę, jubilat byłby pierwszym, który by się dowiedział.
– Cholera, to tak jak ja! Też prawie się wygadałem... – roześmiał się. – Ej, dobra. Wracamy do pracy, co? – zagaił, obracając głowę w stronę drzwi biura pani Whelan. – Inaczej oboje stąd wylecimy.
– Tak jest, kapitanie! – odparła, szczerząc zęby w łobuzerskim uśmiechu.
*
Skończył pracę po południu, zanosząc prace do gabinetu ludzi od składu DTP. Po drodze minął się z panią Whelan.
– O, już gotowe?
– Chyba dopiero – zaśmiał się, poprawiając okulary.
– Mam nadzieję, że Alison cię nie zagaduje. Sama potrafi poprawiać błędy i rozmawiać, ale tym samym wprowadza zamęt w pracę innych – powiedziała kobieta, zerkając na zegarek.
– Jakoś sobie razem poradzimy – odparł, odwracając się w stronę dziewczyny. Mrugnęła do niego porozumiewawczo. Uśmiechnął się do niej.
– Jakoś sobie razem poradzimy – odparł, odwracając się w stronę dziewczyny. Mrugnęła do niego porozumiewawczo. Uśmiechnął się do niej.
Wyszedł z budynku redakcji i skierował się w stronę kamienicy. Mijał po drodze Éclaircie, było w niej pełno ludzi. Zdecydowanie za tłoczno jak dla niego. Powinien jednak odwiedzić Tashę, kiedy będzie ku temu okazja. Stęsknił się za ciastem, jakie robiła. Żałował, że nie zna tego przepisu, ale podobno nie znał go nikt. Była to sekretna receptura, jak to mówiła, jej słodka tajemnica.
Gdy wrócił do domu, w progu powitał go Raf. Pies podrósł już na tyle, by dorównywać mu wzrostem, gdy stawał na tylnych łapach. Joaquín mógłby go przytulić, gdyby nie to, że Raf uwielbiał witać domowników swoją śliną i puchatym ogonem, z którego sierść walała się niemal wszędzie. Chłopak pogłaskał psa, zdjął kurtkę i buty, po czym wszedł do kuchni. Zatrzymał się w drzwiach, czując jakiś aromatyczny zapach. Zobaczył talerze ustawione na stole. Obrócił głowę. Przy kuchence stał Kamil, podrzucając coś na patelni. Trzymał w ustach wykałaczkę i obracał w dłoniach łopatkę.
– Hej. Jesteś głodny? – spytał kruczowłosy, gdy zorientował się w końcu, że jest obserwowany. – Ha, o co ja pytam największego żarłoka w tym domu. Robię ryż curry z warzywami. Sajgonki też mam, chyba zostało trochę sosu słodko-kwaśnego. Możesz sprawdzić, czy jest w lodówce.
Joaquín wszedł do kuchni, stając przy nim. Kuchnia azjatycka, swoją drogą, jedna z jego ulubionych. Co dziwniejsze, najlepsza w wykonaniu Kamila, nie jego.
Znalazł sos i postawił go na stole, znowu stając obok kruczowłosego.
– Jakieś wieści od Brusa? – zaczął po chwili.
– Dzwonił dzisiaj rano, gdy wróciłem ze spaceru z Rafem. Zachwyca się jakimiś fotelami do masażu – odparł Kamil, śmiejąc się pod nosem. – Coś czuję, że niedługo będziemy taki mieli. Raf, nie skacz mi wokół patelni! – zawołał, odpychając pysk psa od kuchenki.
Joaquín spojrzał na chłopaka z ukosa. Może, tak jak mówiła Alison, był zakochaną bułą, ale za to szczęśliwą.
Gdy on i Kamil usiedli przy stole, Joaquín jak zwykle sięgnął po swoje ulubione drewniane pałeczki. Gdy wszyscy wokół jedli widelcami, on wolał sięgnąć po narodowy przyrząd Azjatów. Nawet jeśli czasem mu to nie wychodziło, dobrze było uczyć się nowych rzeczy, by tworzyć nowe połączenia neuronalne w mózgu.
Spojrzał na Kamila zza okularów. Chłopak zlitował się nad Rafem, podając mu kawałek sajgonki. Raf spałaszował ją w ułamku sekundy, posłusznie siadając przy swoim właścicielu. Długo siedzieli w ciszy, dopóki Joaquínowi nie przypomniało się o tym, co miał w torbie. Wyszedł na korytarz, by wyciągnąć z niej kopertę. Podał ją Kamilowi.
– Proszę. To zdjęcia z koncertu. Pomyślałem, że je wywołam, bo może… Chcesz je gdzieś wywiesić czy coś. Obok smyczka i autografu na przykład.
Kruczowłosy wziął fotografie w dłonie i przyjrzał się im. Uśmiechnął się, widząc zdjęcie, na którym stała cała trójka, łącznie ze skrzypaczką.
– Jesteś kochany, Jojo. Dziękuję.
Joaquín uśmiechnął się, słysząc te cztery słowa. Chwycił za pałeczki, chcąc dokończyć swój obiad.
– Wiesz… Chciałem cię o coś zapytać…
Chłopak uniósł głowę, wpatrując się w kruczowłosego. Niecierpliwie czekał na to, co miał właśnie usłyszeć.
– Pomyślałem, że moglibyśmy wykorzystać ten weekend i pojechać na wybrzeże? – zasugerował Kamil z uśmiechem. – Podobno będzie całkiem ciepło, zresztą… Taka wycieczka może być inspirująca, jeśli chodzi o twoją pracę i naukę.
– A co zrobimy z Rafem?
– Pojedzie z nami.
– Rany, ale super! – ucieszył się Joaquín. – Dawno nie byłem na wybrzeżu.
Chociaż odpowiedział spokojnie, w głębi siebie krzyczał i skakał dokoła jak małe dziecko.
Kochał tego człowieka.