Rozdział 61 (Oliver)


Wschody słońca były w istocie piękne. Wszystko budziło się do życia po chłodnej nocy, ciemność została zastąpiona przez światło. Ptaki rozpoczęły swą symfonię, jednak większość mieszkańców obozowiska jeszcze spała. Oliver postanowił wyjść z namiotu, by pobiegać nad jeziorem w samotności. Lubił wpatrywać się w przybrzeżne krajobrazy, w promienie słońca przenikające pomiędzy koronami drzew. Gdy stanął nad wodą, obserwował odbijający się portret płomiennej kuli w czystej tafli jeziora. 

To zabawne, ale ludzie kompletnie od niego młodsi byli jego największym wsparciem. Oliver miał wielu znajomych, jednak nikt nie miał takiego wpływu na jego życie jak ta piątka. Począwszy od Eliasza, który potrafił przemówić mu do rozsądku przy rozstaniu z Emmą, poprzez Joaquína, Kamila, Maksa i Eileen. To dzięki nim Oliver poczuł, co to znaczy być młodym w duchu, że życie nie polega na wiecznej pracy. Poza tym, od kiedy pomagał Eliaszowi, przypomniał sobie, iż jego praca nie mogła być udręką – ponieważ kochał to, co robił. 

Oliver usiadł na wzgórzu przy jeziorze. W pewnym momencie usłyszał czyjeś kroki. Odwrócił głowę i poprawił okulary, mrużąc oczy. W oddali zauważył Joaquina. Najwyraźniej chłopak również wybrał się na poranny spacer. 

Kiedyś biegał jak szaleniec, ponieważ wciąż uciekał przed światem. Chociaż teraz nie był w stanie wykonywać skomplikowanych manewrów, nie brakowało mu zręczności. A odkąd znalazł przyjaciół, już nie musiał uciekać. 

Joaquín zatrzymał się przy jeziorze, gdy zauważył Olivera. Mężczyzna uśmiechnął się nieznacznie. Obaj przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu. W końcu Joaquín podszedł bliżej. Włożył ręce do kieszeni, wpatrując się przed siebie. 

– Pewnie narysowanie czegoś takiego nie byłoby dla ciebie problemem? – zagaił Oliver, wskazując głową na wschód słońca. 

– Moja matka zrobiłaby to lepiej, ale dzięki. 


Zmienił się. Wydoroślał. Miał teraz dom, rodzinę, tych, którzy towarzyszyli mu nawet w najgorszych momentach. A skoro o takich mowa… Oliver przypomniał sobie swoje pierwsze spotkanie z Joaquínem. Nie należało ono do najmilszych, jednak już wtedy zrozumiał, jak barwną postacią – dosłownie i w przenośni – jest ten chłopak. Od tamtego czasu Oliver miał co do niego wiele przypuszczeń, jednak nie potwierdził w stu procentach, co było przyczyną jego braku zaufania do ludzi. Przecież może być ich wiele. A jednak psycholog widział jedno wyjaśnienie, najokrutniejsze. Mimo to miał nadzieję, że Joaquín powiedział komuś o swojej tajemnicy i ten ktoś umie jej dochować, bo tylko w tej sposób można zbudować zaufanie. 

Ktoś powierza ci swoje życie, a ty go strzeżesz jak największego skarbu. 

– Ciężko mi czasem zrozumieć ludzi – powiedział nagle Joaquín, wyrywając go z zamyślenia. – Bycie psychologiem musi być skomplikowane.

– Ludzie są skomplikowani i prości zarazem – odparł Oliver po chwili milczenia. – Sam się o tym przekonałeś. 

Joaquín skinął głową, obserwując pływające po jeziorze kaczki, które właśnie wypłynęły zza swojego schronienia w trzcinie. 

– Pamiętasz, co ci powiedziałem, kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy? Że w ciemnych tunelach życia mamy tylko trzy wyjścia: uciekać, schować się lub umrzeć – powiedział Joaquín, stając naprzeciwko Olivera. 

Acris po raz kolejny skinął głową, nie wiedząc, do czego chłopak zmierza. On zaś wypuścił powietrze z ust i poprawił okulary, zerkając na psychologa z powagą. 

– Kłamałem. Tobie i sobie zarazem. Tak naprawdę istniało tylko jedno wyjście – wyjaśnił chłopak. – Ale wtedy nie miałem pojęcia, że jest dostępne, szczególnie dla mnie. Nigdy nie sądziłem, że to powiem, ale właśnie to próbowali przekazać mi rodzice przez cały czas, gdy podróżowałem przez życie w ciemnościach. 

– Walczyć o życie wbrew przeznaczeniu? – wtrącił Oliver, rzucając małym kamykiem w stronę jeziora. Na tafli wody zaczęły tworzyć się okręgi. 

– Niezupełnie – odparł Joaquín z uśmiechem, powtarzając ruchy mężczyzny. Kamyk przeleciał po tafli. – Że jedynym ratunkiem dla zmęczonej duszy człowieka jest miłość. Przez wiele lat towarzyszyły mi tylko zło i nienawiść. Sądziłem, że ludzie potrafią jedynie krzywdzić. Jednak moje serce nigdy nie było martwe. Jak pisał Camus, przekonałem się, że pomimo panującej wokół zimy noszę w sobie lato. To wy pokazaliście mi aspekty, których do tej pory nie znałem. Przyjaźń. I… 

Joaquín nie dokończył. Spuścił głowę i z uśmiechem wpatrywał się w swój claddagh. Na jego twarzy pojawił się rumieniec. Nie musiał dokańczać. Oliver znał te brakujące słowa: rodzina. Miłość. 

– Długi czas nie wiedziałem, jak nazwać uczucie, które mnie otacza, ale teraz już wiem – kontynuował chłopak. – Miłość ma wiele postaci. Jedyne, co musisz zrobić, by je odkryć, to wyjść naprzeciw swojemu szczęściu pomimo wątpliwości. 

Oliver zerknął na Joaquína, który uśmiechnął się do niego łobuzersko. Zdaje się, że ten chłopak był o wiele bardziej domyślny, niż mogło się wydawać. Mężczyzna odwzajemnił uśmiech i skinął głową tak, jakby chciał mu podziękować za ten wykład. 

Owszem, różnili się wiekiem. Jednak Acris podejrzewał, że Joaquín przyszedł z nim porozmawiać nie dlatego, że chciał uzyskać odpowiedzi na swoje pytania. On je znał. Chciał tylko, by ktoś je potwierdził. 

Wszyscy obozowicze zaczęli się pakować po śniadaniu. Oliver stanął przed samochodem, wkładając rzeczy do bagażnika. Gdy wszyscy byli już gotowi do odjazdu, mężczyzna zaproponował, by zatrzymali się tam, gdzie znajdował się jeden z najpiękniejszych widoków w okolicy. To tutaj, tuż nad czystą taflą wody, znajdowały się majestatyczne wzgórza, zaś otaczająca okolicę zieleń pobudzała zmysły podróżników. Oliver wziął ze sobą aparat i ustawił go tak, by objąć wszystkich. Kilka sekund później przyjaciele zapozowali do zdjęcia. 


Poza rodziną, którą Oliver miał we Włoszech, posiadał też tę, z którą był związany czymś więcej, niż tylko więzami krwi.


KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ KSIĘGI SYMBIOZY