Rozdział 35 (Oliver || Eliasz)


Mężczyzna szedł przez miasto, przyglądając się płatkom śniegu, które lśniły w świetle ulicznych lamp. Całe miasto wydawało się zasypiać pod białą pierzyną otuloną jasnofioletowym blaskiem świątecznym lampek. Ten widok sprawiał, że Oliver czuł się wypoczęty. Było to uspokajające szczególnie teraz, kiedy przygotowywał się do nowej pracy, którą zacznie już po świętach.

Zastanawiał się, jak będzie wyglądało mówienie do ludzi. Czy będzie stał na mównicy i wygłaszał drętwe przemówienia? Na pewno nie. Lubił rozmawiać ze swoimi klientami, pytać ich o zdanie, wprowadzać elementy dialogu do swoich przemówień. Współpraca z ludźmi była o wiele prostsza, jeśli druga strona wiedziała, że może zabrać głos. Wtedy drugi człowiek czuł się pewniej, wiedział, że jest szanowany. 

Zastanawiał się, co takiego robi. Dziwnym trafem, po mailu, jaki ostatnio wysłał do Eliasza, Evansowie zaprosili go na kolację wigilijną. Ojciec Eliasza bardzo chciał go poznać i porozmawiać na temat tego, jak bardzo psychologia może przydać się w biznesie. Oliver mógł mu polecić kilka książek, nie musiał od razu przychodzić do jego domu, jednak Corey uparł się, że skoro Oliver pomaga jego synowi, to jest zobowiązany do pokazania się w jego posiadłości. Acris w końcu przestał protestować, tym bardziej, że Robyn również uparcie stała za mężem. 

Zerknął na Eliasza, który prowadził go do pobliskiej winiarni. Ludzie, którzy zajmowali się tym biznesem, mieli prawdziwe powodzenie w tym mieście. Co prawda, na ich wina nie mógł sobie pozwolić przeciętny człowiek, dlatego ten przytułek przyciągał do Auditum ludzi spoza miasta, przez co okolica stała się popularna wśród odwiedzających. Poza tym, znajdował się tu hotel dla zagranicznych gości. Cieszył się on sporym wzięciem, a poza tym, część jego akcji należała również do Evansów. 

Do winiarni schodziło się przy wejściu do hotelowej restauracji. Na dół prowadziły światełka wskazujące drogę. W oświetlonej piwnicy czekał na nich mężczyzna ze śmiesznym wąsem, właściciel winiarni. Przywitał ich na wejściu i zaprowadził do alejki, którą wskazał mu Eliasz. Ulubione wina Evansów pochodziły... z Włoch. 

– Co panicz wybierze dzisiaj? – odezwał się mężczyzna, stając przy jednej z półek. – Oto Barolo Monfortino Giacomo Conterno, rocznik 1995. Wyborne, ostre, tradycyjne. Doskonałe do mięs. Na pewno zasmakuje pańskiemu ojcu. 

Podał Eliaszowi butelkę, a chłopak obrócił ją w dłoni. Zachowywał się tak, jakby nie musiał go degustować, ponieważ doskonale znał ten smak. 


– Chciałbym czegoś, co rozluźni atmosferę przy uroczystej kolacji – oznajmił Eliasz, oddając poprzednie wino mężczyźnie. – Wie pan, o co mi chodzi. 

– Chyba mam coś w odpowiedniego, niedawno do nas dotarł. 

Mężczyzna ruszył w stronę kolejnej alejki, zatrzymując się w kącie. Wyciągnął ciemną butelkę w kolorze bordo, na której znajdowała się połyskująca biała naklejka. 

– Cappellano Rupestris, rocznik 2000. Potrafi osiągnąć głębię smaku nieosiągalną dla pozostałych win. Doskonałe na zimowe wieczory, przypomina owocowe smaki włoskiego lata. 

Oliver zerknął na Eliasza. Znał się na winach, miał w swoich korzeniach coś szlacheckiego. Przecież drzewo genealogiczne Evansów sięgało roku 1800. To się nazywa żyć po królewsku. 

– Idealne – oznajmił w końcu Eliasz, dobijając targu z mężczyzną. 

On i Oliver wyszli z winiarni, niosąc w oryginalnej torebce jedno z najlepszych włoskich win, które zwykłego mieszkańca Auditum kosztowałoby fortunę. Jednak kiedy nadchodził konkretny czas w roku, żadna kwota nie mogła stać Eliaszowi na przeszkodzie. 

Oliver zastanawiał się, od jak dawna chłopak ma takie pojęcie o świecie. Był niezwykle dojrzały jak na swój wiek, walczył dla innych. Poczynając od tego, jak bardzo poświęcił się dla babci. Potrafił zrezygnować ze studiów, nie bał się rodziców, nie bał się ludzkich spojrzeń. Kiedy miał jakiś cel, po prostu go realizował. W niczym nie przypominał tych wszystkich tchórzliwych ludzi, którzy potrafili tylko mówić, ale kiedy zadanie ich przerastało, wycofywali się. Eliasz stał po przeciwnej stronie barykady, to on przerastał cel. Chłopak nie cofał się przed niczym, a mimo wszystko pozostawał człowiekiem, który swoją wysoką kulturą i inteligencją potrafił osiągnąć sukces. Owszem, denerwował się, kiedy coś mu nie szło. Przez taki stan przechodził każdy człowiek. Prędzej czy później pokonywało się przeciwności – samemu lub wspólnie. Zazwyczaj człowiek potrzebował pomocy innych, a Eliasz nie stanowił tutaj żadnego wyjątku. Doceniał ludzi, dlatego oni cenili jego. 
Być może dlatego Oliver czuł się tak, jakby Eliasz próbował go wyciągnąć z jakiegoś dołu. Dołu, w który on sam się wkopał. 

Wyszli na ulicę, widząc przed sobą migające miejskie neony. Szli przez ośnieżony park, wpatrując się w błyski światła na pokrytej lodem tafli wody. Zatrzymali się na moście, gdzie zakochani zazwyczaj zaczepiali kłódki ze swoimi imionami. Dla Olivera ten zwyczaj nadal był głupi. W stolicy państwa Franków, Paryżu, co kilka lat te kłódki zdejmowano, by most się nie zarwał. Ciekawe, czy oznaczało to, że związki tych ludzi zostały tak samo rozszczepione? Tylko, jeśli wierzyli w zabobony. Ta kłódka była symbolem, w dodatku złym. Człowiek kochający kogoś nie czuł się więziony. Miłość dawała wolność, jednak nie każdy ją dostrzegał. Jeśli nie była prawdziwa, nie potrafiła odkupić człowieka. Jeśli stanowiła podstawę życia, człowiek mógł zostać zbawiony właśnie dzięki niej. 

Oliver powoli zaczął zdawać sobie sprawę, że to, co było kiedyś między nim a Emmą, stało się zardzewiałą kłódką, do której on... zgubił klucz. Być może nadszedł czas, by użyć piły mechanicznej rozsądnego myślenia i pozbyć się tego nadgryzionego przez ząb czasu kawałka stali przywiązania bez zbędnych sentymentów.