Rozdział 32 (Joaquin)


Chłopak otworzył oczy, czując, jak jakieś przeraźliwie jasne światło nie daje mu kontynuować snu. Niemrawo podniósł głowę, zerkając jednocześnie na zegarek leżący przy nodze łóżka. Nie było nawet dziewiątej rano. Ziewnął lekko i usiadł, prostując się. Sięgnął po okulary i założył je. 

Uniósł głowę, słysząc dźwięki jakiegoś kuriozalnego szurania na ulicy. Wyskoczył z łóżka i szeroko otworzył okno, czując srogi powiew wiatru. Jego okulary natychmiast zaparowały, a on sam zorientował się, że Auditum zabarwił obecnie tylko jeden kolor. 

Kolejna warstwa śniegu pokryła wszystkie ulice w ciągu jednej nocy dosłownie na kilka dni przed świętami. Szum, który chłopak słyszał, był fuzją łopat używanych przez mieszkańców do przekopywania się przez zaspy, lodu z szyb samochodowych i zimowych butów przechodniów idących po chodnikach. Wszystkie te dźwięki wzięte razem szumiały niepokornie wespół z samochodami, które znów zamieniały biel śniegu w brud błotnistych kałuż. 

Joaquín przetarł okulary, widząc jak dziadek Brus właśnie wyszedł przed kamienicę, niosąc w dłoniach łopatę. Towarzyszył mu Raf, skacząc po zaspach. Co chwila wychodził z nich, otrzepywał futro ze śniegu i wpadał w niego znów, szczekając wesoło, jakby chciał zachęcić Brusa do tworzenia lepszych zasp. 

Z budynku wyskoczył też Kamil, narzucając na siebie kurtkę. Jego szalik niemal ciągnął się po ziemi, nawet nie zdążył go normalnie zawiązać. Chłopak podszedł do dziadka i zapytał się, czy może przejąć to zajęcie. 

Joaquín nie miał wątpliwości, że Kamil bardzo martwi się o niego. Nic dziwnego, skoro Brus doświadczył na sobie aż dwóch operacji. Jak na osobę po przejściach, bardzo dobrze się trzymał. Kruczowłosy nie chciał jednak, by zaszkodził sobie pracą w takich warunkach. Nawet jeśli wielokrotnie słyszał od dziadka, że jest nadopiekuńczy i za bardzo się martwi, nie odpuszczał. 

Joaquín uśmiechnął się pod nosem. To naprawdę niesamowite, że kruczowłosy potrafił przejąć tyle obowiązków, a mimo to świetnie się trzymał i choroby wcale go nie dotyczyły. Mógłby powiedzieć to samo, gdyby nie fakt, że przez większość czasu pociągał nosem. Ostatnio zaczął zdawać sobie sprawę z tego, że długie podróże nie wpływają na niego pozytywnie, bo jego umysł nie nadąża za obrazem, a organizm chce się bronić, wyzbywając się tego, co niedawno skonsumował. Mimo wszystko nie przejmował się tym i żył dalej, co innego miał zrobić? Na pewno nie siedzieć bezczynnie, tego nienawidził. 

Ruszył w stronę drzwi, zerkając na stertę papierów i woluminów leżących na biurku. Część należała do niego, inne były wypożyczone z okolicznej biblioteki. Ostatnio bardzo brakowało mu czegoś, czym mógłby się zająć, więc sięgnął po książki, z których dowiedział się interesujących rzeczy. Wszystko – od historii, przez opowieści o życiu, aż do podręczników akademickich – nagle wydało mu się ciekawe. Nic dziwnego, skoro większość życia nie mógł się na tym skupić tak, jakby chciał. Gdy do niczego do nie zmuszano, sam zapamiętywał wiele informacji. Może dlatego mówiono mu, że pomimo braku jakiejkolwiek szkoły, wiele wiedział.

Chciał poznać siebie. Do tego były mu potrzebne książki, z jakich korzystali Oliver czy Eliasz. Stąd właśnie wzięły się zwały skserowanych materiałów. Chciał wiedzieć, czemu kiedyś postępował w określony sposób i dlaczego tak szybko musiał z tego zrezygnować, by chociaż trochę wpasować się w społeczeństwo. 

Joaquín narzucił na siebie cieplejszą bluzę i spodnie, po czym zbiegł do łazienki się oporządzić. Kiedy skończył, ruszył do kuchni, by zjeść śniadanie i w międzyczasie zmyć naczynia pozostawione w zlewie. To dziwne, ale polubił to zadanie. Brus śmiał się z niego, że przesadza z płynem do naczyń tylko po to, by zdmuchiwać pianę z gąbki. To samo zresztą działo się podczas kąpieli, nawet jeśli stał pod prysznicem. Może powinien nieco przyhamować… On jednak nie mógł się powstrzymać. 
Narzucił na siebie kurtkę, założył trapery, czapkę, szalik i rękawiczki, po czym wyskoczył na zewnątrz, niemal lądując w śnieżnej zaspie stworzonej przed chwilą przez Kamila. Poślizgnął się lekko i zatrzymał na drzewie. Pokręcił głową. 

Raf uznał to za doskonałą okazję do zabawy i podbiegł do niego, kładąc łapy na jego spodniach, tym samym zostawiając na nich swoje śnieżne ślady. Joaquín uśmiechnął się lekko i pogłaskał go, każąc z siebie zejść. Pies okręcił się kilka razy, po czym przebiegł po chodniku w tę i z powrotem, goniąc za lecącą na wietrze reklamówką. 

– Dobrze, że wstałeś – powiedział Brus, pocierając dłonie. – Przyda nam się pomoc, samochód całkowicie zmroziło. Gdzieś tutaj powinienem mieć skrobaczkę…

– Lewa kieszeń, dziadku – wtrącił Kamil, wskazując palcem na palto Brusa. 


Mężczyzna skinął głową i wyciągnął ją z kieszeni. Joaquín ruszył w stronę samochodu, natychmiast zabierając się za szyby. Najpierw zrzucił śnieg, a potem ściągał z nich warstwę cienkiego lodu.

Zerknął na Kamila, który z rozmachem odśnieżał chodnik prowadzący do wejścia do sklepu. Przypominając sobie to, co ostatnio działo się między nimi, uśmiechnął się. Naprawdę miał gdzieś to, co mówiła większość społeczeństwa, bowiem ta większość posiadała inne spojrzenie na świat, a on nie chciał rezygnować ze swojego. Od kiedy odmówił współpracy ze światem przestępczym, zdał sobie sprawę z tego, że posiada mózg i potrafi z niego korzystać. Nic nie cieszyło go jak to, że wreszcie jest wolny i może być blisko ludzi, którym ufa. Blisko tych, którzy akceptują go takim, jakim jest. Pracował nad tym, by porzucić jakiekolwiek rozmyślania na temat przeszłości, a Kamil mu w tym pomagał. Joaquín był z tego tak zadowolony, że nie miał pojęcia, jak wyrazić swoją wdzięczność. 

No dobra, miał, jednak wciąż czekał na dalszy rozwój wydarzeń. Walczył ze swoim gadulstwem, jak tylko mógł, ale był tak podekscytowany, że ledwo wytrzymywał. 

Nie. Nie wygada się, choćby miał uciąć sobie język. 

– … skończ masakrować te szyby, bo zetrzesz je na proch. 

Joaquín odwrócił głowę, słysząc za sobą głos Kamila. Zerknął na szyby. Faktycznie, nie było na nich już żadnego lodu. Zamyślił się, znowu. 

– Dobra robota – pochwalił go Brus. – Chcecie gorącej czekolady? Mogę zrobić, zanim otworzymy sklep. 

– Tak! – zawołał Joaquín, unosząc dłonie. Kruczowłosy odwrócił się w ich stronę i skinął głową, by po chwili kichnąć donośnie. 

– Mówiłem, żebyś na siebie uważał – stęknął Brus, wkładając końcówki długiego szalika do kieszeni kurtki chłopaka. – Choroby ścigają ludzi, szczególnie w takim okresie. 

– Nic mi nie jest – zaprotestował Kamil, wycierając nos o rękaw. – Raf! Do nogi! 

Owczarek niemiecki obrócił łeb. Właśnie zmierzał w stronę centrum, podążając za jakimś przechodniem, niosącym w dłoni reklamówkę ze sklepu mięsnego. 

– Mały zdrajca – podsumował kruczowłosy, widząc jak Raf nie ma zamiaru wrócić do swojego pana. Pies zniknął za rogiem. 

– Cholera jasna, co on wyczynia… 

– Ja go znajdę! – oświadczył Joaquín, wyrwał Kamilowi smycz z dłoni, po czym pobiegł za czworonogiem, omijając po drodze wychodzących ze sklepu przechodniów. Złapanie Rafa nie było takie proste, szczególnie, że nie miał przy sobie żadnego smakołyku, nie wliczając w to nadgryzionego kabanosa, który od kilku minut leżał w kieszeni jego kurtki. Chciał zostawić go sobie na później. 

Nadeszła pora na rewanż. Musiał udowodnić wszystkim, że też jest częścią domu, w którym mieszka. 

Chłopak znalazł Rafa przy furtce jakiejś starej kamienicy. Pies skomlał lekko, widząc jak właściciel wszedł do budynku, zamykając za sobą drzwi. Joaquín zaczął rozumieć tego psa, w sumie też był wiecznie głodny. Jednak nie chodził po domach, by zdobyć kawałek kiełbasy.

– Ej, Raf! Mam coś dla ciebie! – zawołał, kucając przy zaspie. Wyciągnął z kieszeni kabanosa, po czym pomachał nim w stronę Rafa. Pies zerknął na niego i zaczął się przybliżać. Po chwili chwycił za kabanosa i pożarł go w mgnieniu oka, oblizując się. 



– Chcesz jeszcze? To do domu – powiedział Joaquín, łapiąc go za obrożę. Przypiął smycz do sprzączki i podniósł się, prowadząc psa po chodniku. 

Mijali przechodniów niosących w dłoniach spore pakunki. Przygotowywali się do świąt. Jeszcze trochę, a wszyscy znikną z ulic, siedząc przy rodzinnych stołach, przy kolacji wigilijnej. Joaquínowi przyszło do głowy, że to będą jego pierwsze święta spędzone z rodziną od dziesięciu lat. Danileccy naprawdę ją dla niego stanowili, nawet jeśli nie łączyły ich żadne genetyczne więzy. Jednak... jego i Kamila łączyło coś wyjątkowego i na samą myśl o tym Joaquín czuł się, jakby wygrał los na loterii.

Ludzie dawali sobie prezenty na święta. Nie powiedział o tym nikomu, ale kiedy tydzień po urodzinach Maksa zobaczył w lokalnej gazecie ogłoszenie o świątecznym konkursie, siedział po nocach, by napisać krótki esej na temat świąt. Zwycięski tekst miał się pojawić na łamach gazety, a najlepszy samozwańczy pisarz – otrzymać nagrodę pieniężną lub rzeczową sfinansowaną przez redakcję tygodnika Życie Auditum. Joaquín wciąż czekał na ogłoszenie wyników, chociaż szczerze wątpił w jakąkolwiek możliwość wygranej. Widział ludzi przynoszących swoje teksty do siedziby redakcji i nie były to osoby, które trzymały pióro w swojej dłoni po raz pierwszy. Co gorsza, w komisji siedzieli jacyś wybitni lingwiści, on zaś musiał sprawdzać tekst kilka razy, by wyłapać jakieś niedorzeczne błędy. Wciąż miał wrażenie, że coś było nie tak. Mimo wszystko, jego esej, uzupełniony o kilka szkiców, w końcu znalazł się na biurku redakcji. 

Joaquín wszedł do kamienicy, wprowadzając Rafa na korytarz. Wziął stary ręcznik i wytarł łapy psa, by ten nie nanosił śniegu po całym mieszkaniu. Owczarek popędził w stronę kuchni, zaś chłopak usiadł na dywaniku i ściągnął buty, kładąc je pod kaloryferem. Zawiesił kurtkę i schował rękawiczki do kieszeni, smycz zostawił na wieszaku. Ruszył za Rafem. 

Brus właśnie rozlewał gorącą czekoladę do kubków. 

– Udało ci się złapać tego uparciucha, brawo! – zawołał z uśmiechem, kładąc kubki na stole. – Możesz zawołać Kamila? Siedzi na górze od kwadransa, czekolada mu wystygnie. 

Joaquín skinął głową i ruszył w stronę pokoju chłopaka. Już z daleka usłyszał coś, co nie świadczyło dobrze o stanie zdrowotnym człowieka. Wchodząc do pomieszczenia, zobaczył jak Kamil przekopuje swoją szafę. 

– Czego tam szukasz, poczucia sensu życia? – zażartował, jednak jego mina zrzedła, gdy kruczowłosy obrócił się w jego stronę. – O, cholera! 

– Co? Co jest? 

Joaquín rozejrzał się po pokoju i znalazł chusteczki, podtykając je pod nos Kamila. Jedna z nich powoli pokryła się bordową plamą krwi wydobywającej się z nosa chłopaka. Kruczowłosy wyglądał jak siedem nieszczęść. Ostatniej nocy nie spał, wypełniając jakieś dokumenty dotyczące sprzętu, więc kiedy dziś wyszedł na pierwszy śnieg, coś musiało go trafić. Jednym słowem, sam był sobie winien, ale Joaquínowi zrobiło się go żal. 

– Załatwiłeś się – oznajmił rzeczowo, zerkając na niego z ukosa. 

– Nie gadaj bzdur, muszę się zająć robotą i… – Urwał, kichając. Chusteczka zaplamiła się jeszcze bardziej. Sapnął cicho, kręcąc głową. – Szlag by to trafił. 

Joaquín uniósł głowę, uśmiechając się w duchu. Wreszcie miał szansę się zrewanżować! Mógł przejąć dzisiejsze obowiązki Kamila, co pozwoliłoby mu wrócić do siebie. 

Podciął nogę chłopaka, rzucając go na łóżko. 

– Zostajesz tutaj, Kami. Dziś przejmuję twoje obowiązki. 

– Jojo, zwariowałeś? Sklep też? Przecież ty nie masz pojęcia, co do czego służy – jęknął Kamil, ale zaraz tego pożałował, ponieważ spojrzenie chłopaka mówiło tylko jedno: Jeszcze jeden taki komentarz i zamiast aspiryny dostaniesz trutkę na szczury. 

Joaquín narzucił na niego koc, po czym poleciał na dół po gorącą czekoladę. 

Zostawił Kamila w pokoju z masą chusteczek, porcją leków i drugim śniadaniem. Kruczowłosy patrzył na to wszystko z niedowierzaniem, ale nie mógł tego skomentować, gdyż Joaquín zniknął za drzwiami, zostawiając go sam na sam z łóżkiem. 

– A nie mówiłem? – wyartykułował Brus, zakładając ręce na piersi. – Biedny chłopak, za bardzo się przepracowuje. Akurat kiedy mamy największy ruch… Ludzie przychodzą po świąteczne zamówienia, już czekają pod drzwiami… 

– Ja się wszystkim zajmę – oświadczył z dumą Joaquín, nie wiedząc jeszcze, jak bardzo pożałuje tych słów. 

Lawina klientów zalała go tuż po tym, jak otworzył drzwi. Rozglądali się po sklepie, widząc jak kolorowe światełka oplatały instrumenty, a w rogu lady stała choinka, pokryta sztucznym śniegiem i lśniącymi prezencikami. Byli zachwyceni nastrojem, jednocześnie chcąc jak najszybciej załatwić swoje sprawy. 

Joaquín wcześniej nie miał do czynienia z taką falą osób, która kierowała do niego dziesiątki pytań. Każda prosiła o zapakowanie czegoś, wybór odpowiednich parametrów czy po prostu dedykację na paczce dla kogoś z rodziny. Częścią rzeczy zajmował się Brus, głównie on rozmawiał z klientami, ale to Joaquín uwijał się jak w ukropie, nie wiedząc, gdzie ma wsadzić ręce. Rozdwoiłby się, gdyby mógł. 

Wkrótce na jego szyi zwisały kolorowe sznurki, a przy oprawkach okularów – sklepowa taśma, w którą co chwilę zawijał odpowiedni sprzęt. Nieomal potknął się o własne nogi, niosąc którąś z rzędu paczkę, a towarzyszyły mu przy tym rytmy świątecznych utworów przypominających, że to najszczęśliwszy czas w roku. Joaquín pomyślał wtedy, że zespół Train nie wiedział, czym jest praca w sklepie muzycznym przed świętami. 

Spędził na nogach co najmniej pięć godzin, ani razu nie siadając. Gdyby nie to, że miał szczytny cel, zwyczajnie by to olał. Po tym, jak Brus finalnie odnotował ostatnią transakcję i zamknął drzwi, Joaquín niemal padł na podłogę, staczając się po ladzie. 

– Chwała Panu, nareszcie koniec – jęknął, ściągając z siebie wszystkie niepotrzebne ozdoby. Brus klepnął go w plecy, gratulując dobrze wykonanej pracy. 

– Pracowałeś dzisiaj za dwóch. Nie wiedziałem, że masz tyle krzepy. 

– Ja też nie – odparł, uśmiechając się do niego. 

– Miałem jechać po receptę, ale Kamil nie ma siły wytoczyć się z łóżka, a potrzebuje czegoś ciepłego – westchnął Brus, zakładając ręce na piersi. – Gorąca zupa będzie najlepsza na gorączkę, ale najpierw muszę ją zrobić. Cóż, najwyżej spotkam się z lekarzem po świętach. 

Chłopak zerknął na niego z ukosa. Gdyby Kamil to usłyszał, chyba by się wściekł. Nie pozwoliłby na to, by Brus zaniedbywał swoje zdrowie przez niego. 

Joaquín rzadko kiedy siedział w kuchni, poza czynnością jedzenia oczywiście, jednak często obserwował Brusa. Dziadek Danilecki naprawdę znał się na rzeczy, wiele razy mówił mu, co i jak robić. Może nadeszła pora, by wykorzystać to, czego się nauczył? 

Jeśli w ogóle nauczył się czegokolwiek. Będzie miał okazję to przetestować. 

– Ja zajmę się obiadem – powiedział, kiedy Brus odwrócił się w stronę drzwi. Zatrzymał się przy framudze i spojrzał na niego, poprawiając okulary. 

– Jesteś pewien? 

– Spróbuję, potrzebuję tylko przypomnienia. 

Brus uśmiechnął się do niego. 

Obaj znaleźli się w kuchni. Mężczyzna wcale nie musiał go instruować. Joaquín potrafił zapamiętać proste kulinarne sekwencje, nawet jeśli wcześniej sam ich nie wykonywał. Przygotowanie wszystkiego zajęło mu kilka minut, w końcu dobrze wiedział, jak używać noża. W obieraniu warzyw nie miał sobie równych. 


Gdy stał nad kuchnią, przypomniał sobie, jak obserwował ojca lub matkę, kiedy jeszcze miał ku temu okazję. Wtedy tylko obserwował, czekając aż będzie mógł spróbować tego, co któreś z nich przyrządziło. Teraz sam stanął na ich miejscu. Zdobywał kolejne doświadczenie. Brus zabrał listę zakupów i powiedział mu, ile czasu musi spędzić w kuchni, pilnując zupy stojącej na małym gazie. Na razie wyręczał go w tym Raf, oczekując na własną porcję.

– Teraz widzę, że z tobą Kamil nie zginie – powiedział Brus, ubierając palto. – Prawda, Rafuś, maluchu? 

Joaquín prychnął z uśmiechem, słysząc głośne szczeknięcie Rafa, jakby pies zgodził się z przedmówcą. To naprawdę dziwnie zabrzmiało, biorąc pod uwagę okoliczności, o których Brus nie wiedział. A może wiedział? Zadziwiająco dobrze się rozumieli. 

Pożegnał go przy drzwiach i wrócił go kuchni. Musiał zmierzyć się z tym, że czekała na to, by ją posprzątać. Zaśmiał się. Czasem czuł się tak, jakby pełnił jednocześnie dwie role. To, kim był w rzeczywistości biologicznej, nie miało żadnego znaczenia. Lubił być przydatny, to wszystko – nieważne, czy chodziło o wymianę oleju, czy gotowanie.

Założył słuchawki na uszy, by wsłuchać się w dźwięki piosenek zespołu Beltaine*

Chociaż przygotował zupę zgodnie z poleceniami Brusa, musiał przyznać, że na końcu sam poeksperymentował z przyprawami. Nieco bał się tego wynalazku próbować. Jednak, by nie spowodować czyjejś niepotrzebnej agonii, musiał to zrobić. Sięgnął po łyżkę. 

Ku swojemu ogromnemu zdziwieniu stwierdził, że jego gotowanie wcale do najgorszych nie należy. Wyciągnął z szafki miskę i nalał do niej odpowiednią ilość naparu. 

Dla kogo i po co on się tak poświęcał? Dobrze znał odpowiedź, bo sam ją wcześniej ustalił. Dla rodziny. Miał tylko nadzieję, że Kamil szybko wyzdrowieje, bo nie miał zamiaru zajmować się tymi żądnymi krwi klientami już nigdy więcej.

-----------------------------
* Ciekawostka: Wiecie, że (niektóre) ulubione zespoły Jojo, grające celtic punk, mają słowiańskie korzenie? Beltaine i Carrantuohill to polskie zespoły, Paddy And The Rats oraz Selfish Murphy pochodzą z Węgier, zaś Happy Ol' Mc Weasel - ze Słowacji. W ten sposób splatają się dwie rzeczywistości chłopaka - pochodzenie i miłość do Irlandii ;) 
A jeśli o ojca Jojo chodzi, zespół Fiddler's Green, również grający muzykę irlandzką, jest z Niemiec. :)