Rozdział 36 (Joaquin)


W dzień Wigilii Joaquín wstał wczesnym rankiem, by przygotować się do wyjścia. Ostrożnie wygramolił się z łóżka, by nie narobić hałasu. Wyjrzał przez okno. Lampy uliczne jeszcze nie zgasły. Rzucały swój świetlny poblask na białą kołdrę okrywającą miasto, które tonęło w kolorach jasnego różu i fioletu. Przed siódmą rano Auditum jeszcze spało. 

Joaquín pomyślał, że to będą pierwsze święta, których nie spędzał w przytułkach lub pod mostem, z obcymi sobie ludźmi. Wiele zmieniło się ostatnimi czasy. Te zmiany dotyczyły również jego. Widział je w swoim zachowaniu, decyzjach i… sercu. Tak, właśnie tam. Chociaż według literatury psychologicznej, do jakiej dał mu dostęp Eliasz, wszystkie zmiany zachodziły w umyśle, a pojęcie serca jako wolnego ducha rządzącego człowiekiem było laickie, nie mógł z niego zrezygnować. Matka przez wiele lat o nim mówiła, to na wierze w zwycięstwo serca nad egoizmem oparła swoje życie. Prawdopodobnie gdyby nie to, Joaquín nie byłby tym, kim jest dzisiaj. Życiowe kryzysy wiele go nauczyły. 

Ogarnął się w toalecie tak szybko, jak mógł, w sumie nigdy nie zajmowało mu to wiele czasu. Kamil miał więcej do roboty stojąc rano przed lustrem niż on. Różnili się, i to bardzo. Jednak Joaquínowi te różnice absolutnie nie przeszkadzały. Wręcz przeciwnie, bardzo je lubił. No, może oprócz różnicy wzrostu. Czasem miał kompleksy z powodu tego, że w oczach wielu osób był niski, w swoich również. Nawet Eileen była wyższa od niego. Istniały jednak chwile, w których zupełnie o tej różnicy zapominał – kiedy przychodziło do przebywania z Kamilem.
Pokręcił głową, chowając twarz w ręczniku. Z człowieka, który udawał, że nie ma pojęcia o ludzkich uczuciach, znów zamienił się w osobę, która te uczucia przejawiała, czasem aż za bardzo. Czy powinien się pohamować? Może przy obcych ludziach. Ostatecznie nie musiał tego robić wśród przyjaciół. Cieszył się, że ktoś go wreszcie akceptował takim, jakim jest. 

Narzucając na siebie cieplejsze spodnie i sweter, zszedł po schodach do kuchni, gdzie już stacjonował Raf. Pies uniósł głowę, obserwując go kątem oka. Joaquín przyłożył palec do ust, prosząc go o ciszę. Jako że Brus jeszcze spał, bo budził się zazwyczaj o ósmej rano, Joaquín wyciągnął z szafki wyznaczoną porcję mokrej psiej karmy i włożył ją Rafowi do miski. Czworonóg zabrał się za śniadanie, niemal jeżdżąc miską przy swoim kojcu. Chłopak pokręcił głową z uśmiechem i wyciągnął z lodówki swoje śniadanie – puszkę tuńczyka, którą miał zamiar zjeść razem ze świeżym chlebem. Wstawił wodę na herbatę i ruszył w stronę zaplecza.

Ukucnął, zaglądając pod ostatnią półkę regału. Wyciągnął stamtąd to, co kupił specjalnie na dzisiejszą okazję. Musiał odwiedzić jedno miejsce. Schował paczkę do swojej torby i położył ją obok kurtki, wracając do kuchni. 

Raf skończył już swoje śniadanie, więc kiedy Joaquín otworzył puszkę z tuńczykiem, pies wpatrywał się w niego przeszklonymi oczyma, jakby spodziewał się, że dostanie coś więcej. Początkowo chłopak miał zjeść wszystko sam, bo Brus nie pozwalał, by Raf się „przeżerał”, jednak Joaquín zapchał się chlebem, więc pies mógł liczyć na dodatkową porcję śniadania. Chłopak zostawił psa z połową puszki tuńczyka, po czym pobiegł jeszcze umyć zęby. Wrócił na korytarz, narzucił na siebie kurtkę, zasznurował buty i wyszedł z mieszkania. 

Wsiadł w autobus, który pojawił się na przystanku pod kamienicą. Jak zawsze, usiadł z przodu. Oprócz niego w pojedźcie znajdował się tylko kierowca i dwie przysypiające staruszki, jadące zapewnie na targ. Joaquín założył słuchawki na uszy i wpatrywał się w skrzący się za szybą śnieg. 
Autobus mijał wysmukłe kamienice, w oknach których odbijały się słoneczne promienie budzące domowników. Całe miasto połyskiwało od bombek zawieszonych na prawdziwych świątecznych drzewkach zdobiących Auditum. W oknach sklepów wisiały pozłociste lampki i wielobarwne śnieżynki, nawet manekiny miały na sobie czerwono-białe akcenty lub czapki Mikołaja. Mieszkańcy powoli wychodzili z domów, niektórzy idąc do pracy na kilka godzin, inni chcąc załatwić ostatnie sprawunki. Ubrani byli w ciepłe płaszcze i palta. Mróz zaznaczał swoją obecność, ludzkie nosy barwiły się na czerwono. 

Joaquín wysiadł na przystanku za miastem. Jego okulary znów zaparowały. Szedł przez chwilę wśród śnieżnych zasp, bacznie obserwując okolicę. Wkrótce znalazł się przed ciemną bramą, prowadzącą go na teren cmentarza. Chłopak pchnął furtę i ruszył przed siebie, strzepując śnieg z rękawiczek.

Mijał groby, na których znajdowały się płonące jeszcze świece. Przez moment miał wrażenie, że nie w okolicy nie ma nikogo oprócz niego, jednak po chwili dostrzegł jakiegoś człowieka sprzątającego rodzinny grobowiec. Zdaje się, że jegomość przystanął, by zmówić modlitwę. Joaquín uśmiechnął się, widząc to. Nie tylko on pamiętał o tych, którzy odeszli, w dniach, kiedy Ktoś się narodził.

Joaquín stanął przed miejscem wiecznego spoczynku swoich rodziców, Anieli i Andrzeja. Zgarnął śnieg z grobowej płyty i otworzył torbę, by wyciągnąć z niej znicze. Ustawił je pośrodku, zapalając knot. Przez moment obserwował, czy płomień nie zgaśnie. Na szczęście do tego nie doszło. Chłopak wyprostował się i złożył dłonie. 


Co mógłby im powiedzieć? Czasem zastanawiał się, czy to, przez co przeszedł, nie było tylko złudzeniem. Jednak… Świat niewidoczny dla ludzkich oczu naprawdę istniał, a on zdążył się o tym przekonać na własnej skórze. Nie wiedział, czy jest już bezpieczny. Zakładał, że w życiu jeszcze wiele go spotka. Tymczasem był szczęśliwy z tymi, którzy go pokochali. Gdy problemy zapukają do jego drzwi, wtedy stawi im czoła, nie będzie już nigdy uciekał. 

Miał nadzieję, że jego rodzice są szczęśliwi. Zasłużyli na to, był tego pewien jak nikt inny. Wszechmogący na pewno wiedział, co robi, chłopak wierzył w to jak nigdy dotąd*. 

Joaquín uśmiechnął się, zerkając na rzeźbę ptaka z gałązką oliwną w dziobie. To była obietnica, prawda? Jeszcze się zobaczą. Tymczasem, on miał inne zadanie. Musiał żyć. 

Ruszył w stronę bramy, zostawiając rozświetlony zniczami cmentarz za sobą. 

Wrócił do kamienicy godzinę później, kiedy autobus zdołał w końcu pokonać śnieżne zaspy i auta stojące w porannym korku. Stanął przed schodami, dostrzegając w oddali znajomego listonosza, przyjaciela Brusa z dawnych lat. Mężczyzna odmachał mu. Zapewne przyniósł masę pocztówek z życzeniami. Dziadek Danilecki miał znajomych rozsianych po całym świecie i podobno takie sytuacje powtarzały się nieprzerwanie od kilkudziesięciu lat. Gdyby mężczyzna zbierał wszystkie kartki, jakie kiedykolwiek dostał, zapełniłby cały salon. 

Oprócz pocztówek były też telefony i wiadomości. Kiedy Joaquín wszedł do mieszkania, usłyszał, jak Brus rozmawia z kimś przez telefon i śmieje się. 

– …Maryś, bo widzimy się za kilka godzin... Co?… A, tę jemiołę?… Kamil zawiesił ją nad schodami, ale zostało nam kilka gałązek, to też sobie weźmiesz… Tak, wyzdrowiał... Dobrze… O, czekaj, chyba młody przyszedł. 

Chłopak ściągnął kurtkę i buty, kierując się w stronę schodów. 

– Joaquín, zaczekaj momencik! – zawołał za nim Brus, wychylając się z kuchni. 

Joaquín zatrzymał się na schodach, zerkając na Brusa. Mężczyzna wyciągnął coś z kieszeni. Zdaje się, że była to koperta ozdobiona kilkoma świątecznymi znaczkami. 

– List do ciebie – oznajmił Danilecki z uśmiechem. Joaquín przyglądał się przesyłce przez moment, po czym wyciągnął ją z dłoni Brusa i poszedł do kuchni. 

Gdy Brus kontynuował rozmowę z ciotką Mary w salonie, Joaquín usiadł przy stole z kopertą. Zerknął na adres nadawcy i w tej samej chwili go olśniło. Prawie rozerwał kopertę, wyciągając ze środka list. Czytając go, niemal przestał oddychać. 

Szanowny Panie Zimmermann, serdecznie dziękujemy za nadesłanie pracy na konkurs. Komisja w składzie – tutaj znajdowało się kilka nazwisk, które oszołomiony Joaquín zignorował, zerkając na dalszą część listu – zgodnie uznała, że praca należy do trójki najlepszych, jakie zostały nadesłane. Niniejszym pragniemy poinformować Pana, że zajął pan II miejsce: z nagrodą pieniężną o wartości 1000 €. Ponadto pański esej oraz szkice zostaną opublikowane w następnym numerze Życia Auditum z pozostałymi zwycięskimi pracami. Serdecznie gratulujemy i życzymy dalszych sukcesów oraz wesołych świąt. 

Oprócz uprzejmego „z poważaniem” dopisano też, kiedy i jak można zgłosić się po nagrodę, oraz kilka innych, równie istotnych informacji, na przykład adres siedziby redakcji.

Joaquín wpatrywał się w list, nie mogąc uwierzyć własnym oczom. Wstał od stołu, krocząc przed siebie niczym zombie. Gdy ta radosna informacja dotarła w końcu do jego świadomości, zacisnął usta i podskoczył kilka razy do góry. Gdyby jeszcze mógł, zrobiłby salto. 

To była jedna z najlepszych informacji, jakie otrzymał w te święta. 

Tak zapatrzył się w list, że nawet nie zauważył Kamila stąpającego po schodach do kuchni. Z impetem ruszył na górę, przez co obaj wylądowali na schodach, jeden na drugim. 

– Aua, moje plecy… – jęknął Kamil, podnosząc się ze schodów. – Jojo, co ty wypraw… 

Joaquín pocałował go w czoło, po czym podniósł się z szybkością błyskawicy, nie zważając na to, że chłopak nawet nie dokończył słowa. 

– Później ci powiem! – zawołał Joaquín, biegnąc na górę. 

Zanim schował się w pokoju, spojrzał jeszcze na pozostałych domowników. 

Brus wyszedł z salonu, chowając telefon do kieszeni. 

– Co tu się wyrabia, do diaska? – zapytał mężczyzna, widząc Kamila siedzącego na schodach z rozmarzoną miną. – Jeden leży w przejściu, drugiego kozina wzięła… 

Kamil zaśmiał się tylko, zerkając na jemiołę wiszącą nad jego głową. 

– Święta są, dziadku! – odparł ze szczerym uśmiechem na twarzy. – Trzeba się cieszyć, co nie?

– Widzę, że już wyzdrowiałeś, wielkoludzie – powiedział Brus, klepiąc go po ramieniu. – Mam nadzieję, że masz jakieś czyste rzeczy, bo sami u ciotki nie będziemy. Przyjdzie wujek Stefan. I Sofia wpadnie z życzeniami, a poza tym… 

– Dziadku… Pozwolisz mi najpierw zjeść śniadanie, prawda? 

Joaquín uśmiechnął się pod nosem, słysząc ich entuzjastyczną wymianę zdań. 

Nadeszły pierwsze rodzinne święta, których nie musiał spędzać w samotności. Jego życie nareszcie zaczynało się układać.


-------------------------------------------------

*Ciekawostka: Na 479 lat przed urodzinami Jojo, dokładnie 31 października, Marcin Luter przybił do drzwi kościoła w Wittenberdze swoje 95. tez, przyczyniając się tym samym do rozłamu kościoła chrześcijańskiego na odłam protestancki.
[PS. Chociaż w "Symbiozie" nie skupiam się zbytnio na niczyich wierzeniach, o czymś muszę wspomnieć: w moim zamyśle Naznaczeni stanowili grupę charyzmatyków. Swoje dary otrzymali od Ducha Świętego w celu nawrócenia (siebie/innych). W "Signum Sanguinem" nie pisałam o żadnych konkretach chrześcijaństwa - wspólnoty charyzmatyczne istnieją w kościele katolickim, ale cechują też ruch zielonoświątkowy. (Stąd wspomniany wcześniej ptak z gałązką oliwną w dziobie).
Jojo został ochrzczony jako niemowlę w wierze katolickiej, by stracić tę wiarę po zabójstwie matki i uwięzieniu ojca. Przez lata zbaczał z właściwej drogi, na którą wrócił dopiero po poznaniu Naznaczonych. Ostatecznie chłopak odzyskał wiarę, odrzucił swojego demona, Stracha, i wszystko, co było z nim związane - jego duchową przemianę opisuje II tom "Signum Sanguinem". Relację Joaquina z wiarą obrazują słowa utworu "Devil" Tylera Glenna z Neon Trees: "I think I still believe in Jesus, He's a friend when I choose to pray". (Album "Excommunication"). 
PS2. Danileccy obchodzą wszystkie ważniejsze chrześcijańskie święta według polskiej tradycji. Jojo chętnie się w to włącza, chociaż ma chwiejne (protestanckie) poglądy. Myślę, że chłopak nadal poszukuje tego, co w życiu najważniejsze.].